Nasi z Górnego
Red. Wojciech Grzelak- Górnoałtajsk [email protected]
- Nazywam się Kosiorowski. Wiem, że to niepoważne, ale tak się nazywam, cóż poradzić – wzdycha Pajłan Kosiorowski, a jego głębokie westchnienie odbija się echem od cokołu pomnika Lenina i przetacza po pustym o tej porze centralnym, z niepojętych powodów bezimiennym placu Górnoałtajska, stolicy Republiki Ałtaj. Spetryfikowany wódz rewolucji wyciągniętym ramieniem wskazuje drogę do jedynego w mieście hotelu, notorycznie pozbawionego ciepłej wody. Być może z uwagi na rdzennych mieszkańców tej ziemi twórca pomnika zdecydowanie wyeksponował azjatyckie rysy wodza rewolucji. Twarz mojego rozmówcy ma jeszcze więcej cech właściwych rasie żółtej.
Siedzimy przy barnaulskim piwie w letnim ogródku opodal El Kurałtaju, czyli parlamentu Republiki Ałtaj. Na schodach
sejmu panuje ruch, bo rząd i posłowie szykują się do uroczystych obchodów osiemdziesięciolecia autonomii. Początkowo zamiast Republiki Ałtaj istniał Ojrocki Obwód Autonomiczny, potocznie zwany Górnym Ałtajem. To ostatnie miano utrzymało się do dziś.
- Mówią, że jak Polak – to katolik, nie? W takim razie ja odpadam. Nawet po prawosławnemu nie umiem się przeżegnać.
Uspokajam, że nikt go nie zamierza na siłę polonizować, a tylko ciekawy jestem pochodzenia jego nazwiska. Kosiorowski, ku swojemu strapieniu, niewiele może na ten temat powiedzieć. Jest mu wręcz wstyd, bo znajomość historii rodu to bardzo ważna rzecz w kulturze ałtajskiej. Spotykałem takich, którzy wywodzili swoje drzewo genealogiczne od Dżyngis-Chana.
Aby nie pogrążać całkowicie mojego rozmówcy udaję, że nie dostrzegam jego zakłopotania. Obserwuję więc zawartość pokala. Na dnie pływają drobiny ciał stałych o pastelowych barwach. Pragnę wierzyć, że są to drożdże. Piwo przegryzamy gotowanymi rakami, wyrośnięty czerwony stawonóg kosztuje równowartość siedemdziesięciu groszy.
Mezalians po ałtajsku
O wiele więcej ma do powiedzenia rezolutna Ałtajka Oksana Bałtowska. Czekam na nią w innym letnim ogródku Gornoałtajska, po przeciwnej stronie placu z Leninem. Wciąga mnie lektura ogłoszeń zamieszczonych w lokalnej gazecie. Niektóre z nich są nieco surrealistyczne, na przykład: „Sprzedam garnitur męski, nowy, produkcji NRD”.
Przychodzi Oksana. Choć zbliża się do trzydziestki, co według ałtajskich norm oznacza już wiek poważny, jest ładną i zgrabną dziewczyną. Jej łydki starannie wymodelował wieloletni wysiłek wkładany w sztukę stąpania na wysokich obcasach. Mogłaby przyciągać wzrok w Paryżu czy Warszawie, a przecież dzieciństwo spędziła na głębokiej ałtajskiej prowincji w obozie czabanów, czyli pasterzy. Do miasta – tak w Republice Ałtaj nazywają stolicę, ponieważ pozostałe centra administracyjne są najzwyklejszymi wsiami – przyjechała niedawno. O pracę w Gornoałtajsku trudno, ale jej poszczęściło się: pracuje w biurze deputowanego do rosyjskiej Dumy.
- Mój dziadek jest potomkiem polskiego zesłańca, który znalazł się na Syberii po powstaniu styczniowym. Kiedy związał się z babcią, dla jej rodziny był to cios. Pochodziła ze starego ałtajskiego rodu, który rządził się tradycyjnymi prawami. Zamieszkali w Tiungurze, na brzegu rzeki Katuń, u podnóża Biełuchy.
Tam nie odróżniano specjalnie, czy kto Polak czy Rosjanin, ważne było, że nie Ałtajczyk, że biały. Na ojca mówili orus, czyli ruski. I tak dobrze, że nie orus czeczcho, to znaczy ruska świnia. Ałtajczycy mają kompleks niższości wobec Rosjan i rekompensują go sobie choćby tym popularnym epitetem.. Wmawiano nam zawsze, zwłaszcza w szkołach, że Rosjanie są najwspanialszym narodem na świecie, wyjątkowo utalentowanym, no w ogóle cudownym pod każdym względem. Dopiero w ostatnich latach, gdy w telewizji pokazują zachodnie filmy, zaczynamy widzieć, że jest inaczej.
Słyszałeś pewnie historię o tym, jak zajsanowie, naczelnicy rodów ałtajskich, napisali prośbę do carycy, aby mogli stać się jej poddanymi? Wszędzie piszą, że w XVIII wieku dobrowolnie przyłączyliśmy się do Rosji. Coś za bardzo podkreśla się te dobrowolność....
Potakuję gorliwie, bo Polakowi takich spraw tłumaczyć nie trzeba. Według propagandy rosyjskiej lub sowieckiej i my „dobrowolnie” rzucaliśmy się w szeroko rozwarte ramiona naszego wschodniego sąsiada.
Na ławce obok piwiarni śpi w groteskowej pozycji menel o dekatyzowanej twarzy. Ustalenie jego narodowości nie jest proste. W Rosji takich nazywają bomżami, co oznacza „bez określonego miejsca zamieszkania”.
Nieco dalej majaczy w mroku pogorzelisko. Tu kiedyś był teatr, jedyny w Republice Ałtaj. Zespołu artystycznego nie rozwiązano i dalej jego członkowie otrzymują wypłaty z budżetu, choć nie dają przedstawień. Kilku aktorów ze spalonego teatru siedzi przy sąsiednim stoliku i smętnie spogląda na szczątki swojego zakładu pracy. Przy ruinach stoi zbita z desek sławojka, do której co chwila zaglądają piwosze. Mocna nieosłonięta żarówka podświetla jej wnętrze – prozaiczna konstrukcja wygląda w ciemnościach jak wielki lampion. Latryna magica prawdziwa.
W poszukiwaniu przodków
Ślady polskości spotyka się w Górnym Ałtaju na każdym kroku. Nie takie utrwalone w pamiątkowych tablicach czy innych historycznych skamieniałościach, ale w żywych ludziach.
Na początku podniecałem się słysząc o polskim praszczurze jakiegoś mieszkańca Górnego Ałtaju, ciągnąłem delikwenta za język, notowałem skrupulatnie dane. Potem, w miarę pęcznienia materiału, spowszedniało mi to zajęcie.
Przełomowe było spotkanie z Walerym Jakubowskim. Jest on współwłaścicielem bazy wysokogórskiej „Aktru”, doświadczonym ratownikiem, byłym szefem służb poszukiwawczo-ratowniczych Republiki Ałtaj. W jego żyłach nie ma krwi ałtajskiej, płynie za to polska, choć Walery nie pamięta dokładnie historii swojej rodziny. Bardzo za to jest zainteresowany możliwością jej poznania.
- Moi przodkowie przyjechali z Ukrainy, z Dniepropietrowska. To wszystko, co wiem.
Tak, niestety, jest najczęściej. Trudno na podstawie tak skąpych danych odtworzyć genealogię.
Ale zdarza się inaczej. Przy ulicy Pałkina mieszka w czteropiętrowym bloku popularny w Gornoaltajsku szaman, a właściwie raczej bioenergoterapeuta. Odręczna kartka na drzwiach mieszkania informuje o godzinach przyjęć.
Żona uzdrowiciela, zdecydowana Słowianka, nie może powstrzymać się od okrzyku radości, kiedy mówię, że jestem z Polski.
- Moje panieńskie nazwisko brzmi Wojciechowska. Pradziadek był burmistrzem miasta Winnica (obecnie na Ukrainie).
No, to już jest jakimś punkt zaczepienia. Odtworzenie losów jej rodziny zapowiada się łatwiej niż w pozostałych wypadkach.
Znaliśmy się już dobrze; Jakubowski zaczął organizować polskie stowarzyszenie w Gornoałtajsku i w związku z tym widywaliśmy się dość często. Pewnego dnia podczas jednego ze spotkań powiedział, jak zwykle powoli dobierając słowa:
- Wiesz, wydaje mi się, że moja żona ma także polskie korzenie...
- A jak się nazywała przed ślubem?
- Chmielewska...