Nasi z Górnego
O tych, co powrócili
Coś niecoś udało się jednak wyczytać z zakurzonych archiwaliów gornoałtajskich.
Polaków „archiwalnych” można podzielić na trzy grupy. Pierwsza z nich to Polonia mieszkająca w Górnym Ałtaju do wybuchu II wojny światowej. O tej najmniej wiadomo, bo odtworzenie jej dziejów wymaga jeszcze wielu badań. Na Ałtaj Polacy trafili późno. Formalnie istniał wydany przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Rosji w 1807 roku zakaz osiedlania polskich zesłańców w tym regionie, jako strategicznie ważnym (działały tu kopalnie złota i innych cennych surowców). Skądinąd wiadomo, że w drugiej połowie XIX wieku Polaków na przedgórzu Ałtaju, w Branaule i Bijsku, było całkiem sporo.
Kupcy bijscy polskiego pochodzenia zbijali fortuny i budowali sobie imponujące siedziby. To jednak oddzielna historia, która dotyczy przeszłości dzisiejszego Kraju Ałtajskiego. Polacy zapisali się w niej wielkimi literami. Tak czy inaczej potomkowie zesłańców bądź dobrowolni przesiedleńcy z Polski (a i tacy byli na Syberii, zwłaszcza w okresie reform Stołypina) w latach trzydziestych bez wyjątku posiadali obywatelstwo sowieckie, podobnie jak kolejna grupa, czyli ewakuowani na Ałtaj w latach 1942 – 1945. Tych nie jest wielu, ale czasem w gęstwinie nazwisk miga w rubryce narodowość słowo „Polak”. Trafili do Górnego Ałtaju głównie z Leningradu i okolic Moskwy. Ciekawe, że wśród ewakuowanych jako Polka wymieniona jest niejaka Uljanowa.
Najlepiej udokumentowane są ałtajskie losy trzeciej grupy, czyli wysiedleńców z zajętych przez Związek Sowiecki wschodnich terenów II Rzeczypospolitej. Informacje na ich temat zawiera „Spis byłych obywateli polskich, którzy złożyli wnioski o pozbawieniu ich obywatelstwa ZSRS, zamieszkałych na obszarze miasta Ojrot-Tura” (dawna nazwa Gornoałtajska). Obejmuje on blisko dwieście osób wysiedlonych przez NKWD z wschodniej Polski, zagarniętej przez Związek Sowiecki w 1939 roku. Na mocy umowy zawartej po wojnie między komunistycznymi władzami Polski a Moskwą mogli oni powrócić do ojczyzny. Nie tej wprawdzie, którą zostawili – na końcu podróży czekały ich dolnośląskie miasteczka opuszczane przez Niemców.
W archiwach znalazły się dokumenty świadczące o zarejestrowaniu chętnych do opuszczenia Rosji „byłych obywateli polskich” także na prowincji ałtajskiej. Ale dotyczące one tylko dwóch spośród dziesięciu ajmaków (rejonów administracyjnych) Górnego Ałtaju. Czyżby w pozostałych nie przebywali wysiedleńcy z Polski? Bardziej prawdopodobne jest, że lokalne władze zignorowały dyrektywę dotyczącą sporządzenia takich list.
Niełatwo to ustalić, bo nie zachowały się w komplecie materiały dotyczące miejsc osiedlenia wywiezionych Polaków na obszarze Górnego Ałtaju. Zdarzało się też, że opuszczali oni przydzielone im kwatery. Przykładem są losy rodziny Wojciecha Jaruzelskiego (tego samego).
Jego rodzinę wywieziono na Syberię tuż przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej. Najpierw młody Wojciech piłował las pod Turoczakiem, wioską stanowiącą ośrodek administracyjny ajmaku na północnym-wschodzie Górnego Ałtaju, potem rodzina przeniosła się do Bijska, a więc poza granice obwodu ojrockiego.
Sarmackie tradycje
Fatalnie jest ze znajomością języka antenatów wśród ich ałtajskich potomków. Większość po polsku ani be, ani me. U starszych ludzi można napotkać drobne językowe relikty - a może raczej relikwie - przechowywane równie pieczołowicie, jak pożółkłe świadectwo ślubu polskiego praprzodka czy stary krzyżyk ze złuszczoną emalią. Jest na Ałtaju rodzina przesiedleńców (czy raczej uciekinierów) z Uzbekistanu, która do niedawna święcie przekonana była o swoim polskim pochodzeniu. Na dowód tego patriarcha rodu z dumą wyrecytował mi wierszyk, jak sądził w mowie, którą używają nad Wisłą. W rzeczywistości wiersz był po... łotewsku!
Warto jeszcze wspomnieć o starożytnych ludach Scytów i Sarmatów, które niegdyś koczowały w tej części Azji. W tradycji polskiej przetrwała legenda o pochodzeniu naszej szlachty od tych ostatnich. Na Ałtaju zachowały się kamienne rzeźby sprzed kilkunastu stuleci przedstawiające dzielnych wojowników. Ich oblicza z sumiastymi wąsami nieodparcie przywodzą na myśl bohaterów „Trylogii” Sienkiewicza.
W tym roku zostało zarejestrowane Centrum Kultury Polskiej w Gornoałtajsku. Zrzesza tymczasem trzydziestu Polaków, ale szeregi powiększają się systematycznie. Co kilka dni ujawniają się kolejni, jak ostatnio pan Czerniak, którego dziadek został stracony na Ałtaju za rzekomy udział w spisku „Polskiej Organizacji Wojskowej”, czy pani Kozłowska, osoba już raczej starsza. – Coś zagrało mi w krwi, gdy usłyszałam, że jest w naszym mieście stowarzyszenie polskie – wyznaje i z trudem powstrzymuje się od łez. Obrazek to może na pozór tandetnie sentymentalny, lecz usprawiedliwiający się swoim autentyzmem. Są i inni. Jest Natalia, administratorka domu studenckiego, zamężna z Polakiem, która, na widok mojego paszportu, podniosła w górę wnuczka mówiąc mu: „Popatrz, tak wygląda prawdziwy Polak!” Jest Natasza Żmanowska z dalekiego Kosz Agacza spod granicy rosyjsko-mongolskiej, która tylko tyle wie o swoim przodku, że „chciano go sprzedać do Chin”, ale uciekł swoim prześladowcom i osiadł na Ałtaju. Jest redaktor Jakuszewski z miejscowej gazety „Post Scriptum”, lwowiak, który chciałby „bałakać jak dziadowie”. Polska robi się modna w Górnym Ałtaju. Prezydent Republiki Ałtaj
Michaił Łapszyn życzliwie odnosi się do projektu wizyty kolejnej delegacji polskich przedsiębiorców na Ałtaju, a szamanka Dżana chwali piękno egzotycznego dla niej kraju nad Wisłą. Na miejscowym uniwersytecie języka polskiego uczy się dokładnie pięćdziesięciu studentów. Warto, aby i Polska dostrzegła, że ma wielu sprzymierzeńców na dalekim Ałtaju.
Wojciech Grzelak
Komentuj artykuł