Bochenia
Bochenia » W kierunku mądrości » 2009 » Kwiecień » O moim chodzeniu po rozżarzonych węglach

O moim chodzeniu po rozżarzonych węglach

Gdybym wtedy, w mojej głowie, usłyszała jego głos mówiący:
"Dobra, Mała, zrobię to dla Ciebie, możesz iść! " , to znów byłby to Jego cud, nie mój. I nic by się nie zmieniło. Dalej byłabym małą, zakompleksioną dziewczynką, której się wydaje, że świat się na nią uwziął i z jakiegoś niezrozumiałego zupełnie powodu robi wszystko, by jeszcze bardziej jej dokuczyć. I znów wisiałabym na innych osobach błagając o jakąś pomoc, nie radząc sobie z niczym.
Bóg nie ma żadnego interesu w tym, byśmy ciągle na Nim wisieli i mu jęczeli - "Boże, daj mi to, zrób dla nie tamto..."
Tak jak każdy rodzic, nie ma żadnego interesu w tym, byśmy my - jego dzieci byli przez cały czas od niego zależni. Nie chce, byśmy ciągle zawracali mu głowę. Chce, byśmy docelowo stali się samodzielni. Żebyśmy się nauczyli sami o siebie dbać i spełniać swoje marzenia, zaspokajać swoje potrzeby, bo to daje POCZUCIE BEZPIECZEŃSTWA (a to z kolei jest jedną z najważniejszych potrzeb każdego człowieka).
Tak - niezależność emocjonalna i poleganie na sobie dają poczucie bezpieczeństwa, jak nic innego na świecie.

Wszyscy rodzice doskonale wiedzą, że przychodzi taki moment w życiu każdego dziecka, kiedy - dla jego własnego dobra - trzeba wprowadzić zmiany. Ja też ciągle mówię mojemu synkowi, że nie będę go więcej karmić, ubierać, że musi się sam tego nauczyć, że musi się nauczyć być samodzielny, niezależny od nikogo. Buntuje się, płacze, obraża się na mnie, ale wiem, że muszę być konsekwentna, bo już na to czas. Dla mojego synka są to bolesne zmiany, wymagające od niego znacznego wysiłku, nie jest więc do nich zbyt skory. Przyjemniej jest, gdy to mama wsadza łyżeczkę z żarełkiem do buzi, podciąga spodenki, zakłada buciki... Ale ja, z perspektywy dorosłego człowieka (jakże innej, niż perspektywa trzylatka) wiem, że jeśli nie będę stanowcza, jeśli nie wymuszę w pewien sposób na nim tych zmian, to zrobię z niego życiowego kalekę.

Dorastanie jest bolesne. W każdym wieku. Choć w pewnym momencie nasze ciało przestaje rosnąć, duchowo mamy szansę wzrastać cały czas. Buntujemy się przed tym wzrostem jak małe dzieci, nie chcemy wziąć odpowiedzialności za własne życie w swoje ręce, bo to wymaga wysiłku. Wymaga zmiany myślenia i nastawienia. A my nie lubimy myśleć, wysilać się. Wolimy obwiniać o wszystko innych, tak jest prościej. Poza tym, ta zmiana myślenia musi być często diametralna. A to oznacza z kolei przyznanie się przed samym sobą do tego, że jednak nie jesteśmy tak mądrzy, jak nam się wydawało, że się myliliśmy. Że świat jest inny, niż myśleliśmy. A niestety, łatwiej nieświadomie tkwić w błędzie, niż uświadomić sobie prawdę. Prawda boli, uwiera i niewygodnie się ją nosi, bo gdy już poznamy prawdę nie umiemy żyć tak, jak do tej pory. Poznanie prawdy nieuchronnie pociąga za sobą zmiany. A zmiany, to wysiłek. (Mój nieżyjący już ojciec palił papierosy nałogowo od czternastego roku życia i twierdził, że rzucenie nałogu po tylu latach jest niemożliwe. Po pierwszym stanie przedzawałowym odkrył prawdę - jego ciało nie jest nieśmiertelne, palenie naprawdę szkodzi, a nałóg da się rzucić - już nigdy więcej nie wziął do ust papierosa.)
Ze mną było to samo. Też miałam jakieś tam swoje prawdy, w które święcie wierzyłam.
"Co? Ja, ja taka mądra, wszystko wiedząca miałabym się przyznać, że to moja wina, że mi się w życiu nie wiedzie? Że jestem nieszczęśliwa?
O nie, mam całe mnóstwo powodów, by twierdzić, że jest inaczej! Miałam przerąbane, odkąd tylko pamiętam. Gdy byłam dzieckiem ojciec strasznie mnie obijał. Wyżywał się na mnie zawsze, gdy miał zły humor by sobie ulżyć. Mama też nie pozostawała w tyle. Próbowała sobie ze mnie zrobić tresowanego pudla (chodzenie na smyczy było raczej modne w naszej rodzinie - to taka tradycja przekazywana z matki na córkę), a gdy nie chciałam grzecznie chodzić przy nodze, za każdym razem zalewała się łzami mówiąc mi, jaką to ja jestem wyrodną córką, próbując wzbudzić we mnie w ten sposób poczucie winy, I świetnie jej się to udawało, nie powiem. Była mistrzynią w psychicznym szantażowaniu mnie.
Do tego w domu wieczne wojny między rodzicami, awantury, ciche dni...
Potem zmiana szkoły (liceum), stres, i do tego ten cholerny kleszcz (albo cokolwiek innego), który mnie dziabnął i zmienił moje życie w jeszcze większe piekło. Potem przyszedł czas na pierwsze zauroczenia, miłość - i znów schody, bo rodzice nie zaakceptowali mojego wybranka (aktualnego męża - pewnie dlatego, że okazał się tak samo świrnięty, jak ja - naprawdę, jesteśmy świetnie dobraną parą :). Skończyło się tym, że ojciec wyrzucił mnie z domu. Mieszkanie z teściową schizofreniczką też raczej nie należało do łatwych doświadczeń. I tak dalej, i tak dalej... Długo by mówić... I to ja mam być temu wszystkiemu winna? A niby z jakiej racji? A co ja mogłam zrobić? Nic nie mogłam, przecież byłam dzieckiem! Osobą totalnie zależną od innych. Więc jaka w tym moja wina?"

Nie ma czegoś takiego, jak wina. Tak było, bo miało być. Bo sama wybrałam dla siebie takich rodziców i takie doświadczenia. Były mi one potrzebne, by zrozumieć pewne rzeczy. Teraz to wiem.
Teraz wiem też, że takie myślenie jak to moje z przed paru lat było błędem, a tak niestety myśli większość z Was.
A co jest prawdą? Tą prawdziwą prawdą?
Chyba najłatwiej będzie mi ująć to w ten sposób:

"Dziękuję Ci, Tato, za te wszystkie razy, które mi zadałeś. (Chyba do końca życia nie zapomnę skrzypienia otwieranej szafy, widoku pasa w twojej wielkiej dłoni i jeszcze tego panicznego strachu przed tym, co stanie się za chwilę, a co jest nieuchronne).
Wybrałam sobie na ojca nikogo innego, lecz właśnie Ciebie. Wiedziałam, że dorastanie przy Tobie może być dla mnie błogosławieństwem. Ty mogłeś mnie nauczyć, co to znaczy fizyczny ból, agresja. To właśnie poprzez ciągłe doświadczanie tych uczuć w dzieciństwie nauczyłam się empatii. To właśnie dzięki Tobie brzydzę się wszelkiej fizycznej przemocy (pewnie dlatego też jestem wegetarianką). Byłeś dla mnie jak "seria bolesnych zastrzyków". Dzięki Tobie Tato wyleczyłam się z choroby zwanej OBOJĘTNOŚCIĄ. Byłeś najlepszym ojcem, jakiego mogłam mieć. Dziękuję Ci, Tatusiu, za wszystko!

Dziękuję Ci, Mamo, za psychiczny ból i każdą łzę, którą przez Ciebie wypłakałam.
Dzięki Tobie, nauczyłam się, że matka jest tą osobą, która powinna ocierać łzy swoich dzieci, a nie je powodować.

Dziękuję Ci, Mamo, za ten paniczny lęk o mnie, który zawsze nosiłaś w sobie i którym mnie próbowałaś zarazić.
Dzięki Tobie zrozumiałam, że matka, to osoba, która powinna koić lęki swoich dzieci, a nie je wzmacniać.

Dziękuję Ci, mamusiu i za to, że za wszelką cenę próbowałaś mnie trzymać na smyczy i kontrolować każdy mój krok, każdy mój oddech.
Dzięki Tobie nauczyłam się być wolną. Dziś potrafię zerwać każdą smycz. Żyję, jak chcę, myślę, co chcę i jeszcze mam coraz więcej odwagi. by mówić to, co myślę.
(Ech... kiedyś mnie za to pewnie na stosie spalą, ale co tam :) Nie pierwszy to raz i pewnie nie ostatni :)))

Dziękuję Ci też za Twój brak wiary w siebie, za bezgraniczne poddaństwo wobec autorytetów, za totalne nieufanie swojej intuicji, za brak życiowej zaradności i nieumiejętność oddzielania rzeczy wartościowych od bezwartościowych. Byłaś dla mnie skrajnym zaprzeczeniem tego, jaka powinna być kobieta. W zasadzie, patrząc na Ciebie, łatwo mi się było domyślić, jaka powinna ona być. Nie chciałam być taka, jak Ty. Choć bardzo Cię kochałam, byłaś dla mnie antywzorem. Wiedziałam, że idziesz w złą stronę. Ja poszłam zupełnie inną drogą. Dokładnie w przeciwnym kierunku.

Dzięki Tobie, mamo nauczyłam się zwykłej, życiowej MĄDROŚCI i tego, co nazywa się ostatnio ładnie emocjonalną inteligencją. Widziałam wszystkie błędy, które popełniałaś tylko dlatego, że słuchałaś nie siebie, lecz głupich ludzi dookoła z paroma dodatkowymi literkami przed nazwiskiem. Nie kierowałaś się sercem. To inni zawsze Tobą kierowali. To właśnie dzięki Tobie zrozumiałam, że tak absolutnie nie wolno robić. Dzięki Tobie mamo nauczyłam się SAMODZIELNIE MYŚLEĆ. Pewnie dlatego, że ty nigdy tego nie robiłaś, a ja chciałam być Twoim totalnym przeciwieństwem. Byłaś dla mnie najlepszą matką z możliwych. Nauczyłaś mnie wszystkiego, czego potrzebowałam, by stać się tym, kim dzisiaj jestem - szczęśliwym człowiekiem (w sposób dość niekonwencjonalny, to prawda, ale za to bardzo skuteczny). Dziękuję Ci mamo za wszystko. Byłaś dla mnie idealną matką. Teraz, patrząc na swoje życie z perspektywy czasu wiem, że nie mogłam lepiej wybrać."
Boże... Tyle zmarnowanych lat. Tyle złości, nienawiści we mnie było, obwiniania o różne rzeczy... A wystarczyło tylko trochę zmienić perspektywę. Jakże inaczej wszystko teraz wygląda. Nagle, to bezsensowne, jak mi się kiedyś wydawało, cierpienie zaczęło mieć sens. Okazało się tak bardzo potrzebne, wręcz konieczne do dalszego rozwoju mojej samoświadomości.
Tak trudno nam czasem zaakceptować cierpienie - swoje i innych. Pytamy o sens tego, wygrażamy Bogu pięściami, czujemy się skrzywdzeni, niesprawiedliwie potraktowani, obrażeni... Tak trudno nam zrozumieć istnienie zła, bólu, cierpienia i tego wszystkiego, co ogólnie nazywamy "złem".
Ale, gdyby nie było zła, to jak nauczylibyśmy się doceniać to, co jest dobre?
Czy ktoś, kto nigdy nie znalazł się w ciemności potrafiłby docenić światło?

Nie ma rzeczy dobrych i złych. Rzeczy są takie, jakie są i takie, jakimi być powinny. To nasz stosunek do tych rzeczy może być dobry, albo zły.

Ciekawe, z jakiej perspektywy patrzy Bóg?
Nawet nie będę sobie próbowała tego wyobrazić, ale myślę, że przepaść jest znacznie większa, niż między trzylatkiem i trzydziestolatkiem :)

On wiedział, że sama muszę zrobić ten pierwszy krok, wejść na tę ścieżkę bez niczyjej pomocy.
On wiedział, że to będzie mój pierwszy krok w prawdziwą emocjonalną dorosłość. (To było, jak zdanie matury z emocjonalnej i duchowej dojrzałości - i początek dalszej nauki - dostałam się na studia i zaczęłam studiować "duchowość")
On wiedział, że źródła mocy trzeba szukać w sobie, nie w innych, bo tylko to źródło jest pewne i niezawodne. I wiedział, że już jestem na to gotowa. Ja tego jeszcze wtedy nie wiedziałam, dlatego byłam zła na Niego, teraz już wiem, że miał rację. Jak zawsze :)



Komentarze (1)

O moim chodzeniu po rozżarzonych węglach

Napisane przez krys, 2 July 2013
wspanialy artykul,widzialam ludzi chodzacych po rozzarzonych weglach,nie wiem jak to zrobila autorka ,nie wiem jak to robia owi ludzie ,przygotowywali sie do tego dosc dlugo prawdopodobnie wczesniej medytowali ,lecz napewno byli w " zmowie" z Bogiem.Temperatura byla bardzo wysoko,stojacy w poblizu szybko sie odsuwali bo gorac byl niesamowity. pozdrawiam serdecznie krys
 

Napisz komentarz

Tytuł Twojego komentarza
Twoje Imię lub Pseudonim
Twój email
Twój Komentarz
Wpisz tekst po prawej
Jeśli Twój komentarz nie pojawi się od razu po wysłaniu, to znaczy, że został skierowany do moderacji i najprawdopodobniej pojawi się w najbliższym czasie. Przepraszamy za utrudnienie. Pamiętaj, że wszelką ewentualną odpowiedzialność za zamieszczone komentarze biorą ich autorzy. REGULAMIN KOMENTARZY