Wigilie na nieludzkiej ziemi
Może legenda o tym, że zwierzęta przemawiają ludzkim głosem w ten dzień, ma inny sens. To zwierzę, które w nas tkwi, ma przemówić. Przemówić, czyli ofiarować kawałek serca -Jan Grzegorczyk
Nadchodzące święta Bożego Narodzenia przywołują jak zwykle nasze wspomnienia przeżytych wigilijnych nocy. Dzisiaj posłuchajmy tych najbardziej dramatycznych, bolesnych i tragicznych poza granicami kraju na zesłaniu w syberyjskich tajgach.
Wigilia w łagrze ( P. Świetlikowski)
Aby nie narażać się na karcery i szykany, modliliśmy się indywidualnie, uwzględniając miejscowe bieżące warunki – podczas pracy pod ziemią w kopalni, na powierzchni przy hałdzie węgla, na pryczy w baraku. Do Polaków, przebywających w innych łagrach, w dni naszych większych świąt, słaliśmy konspiracyjnie listy, życzenia, pozdrowienia. W myśl chrześcijańskich zasad i narodowej tradycji podtrzymywaliśmy na duchu i krzepiliśmy serca nadzieją powrotu do Polski Oto jeden z takich listów, które rozesłałem do kilku łagrów, do przebywających w nich Polaków z okazji wigilii Bożego Narodzenia: „Za oknem zima, mróz. Bezmiar śniegu. Północny wiatr dmie i łomoce w ściany baraku. Wycie śnieżnej zawiei zakłóca wieczorną ciszę. Jeden niby z wielu workuckich wieczorów. Jednak ten dzisiejszy wydaje się jakiś inny, smutniejszy, pobudzający do refleksji i zadumy. Gra na strunach wspomnień, sięga do dna ludzkiej duszy. Odgłos szalejącego wiatru tym razem brzmi jak głos osieroconego dziecka, jak groźny protest porozrzucanych po całym świecie sióstr i braci jednej, wielkiej, polskiej Rodziny”. List do braci i sióstr wyrwanych ze swych rodzinnych domów i rozrzuconych na przestrzeni tysięcy kilometrów w głąb nieludzkiego, bezbożnego kraju. Jedyną ich winą była miłość do Ojczyzny – Polski, o której wolność walczyli ofiarnie z najeźdźcami, nie żądając w zamian dla siebie niczego.
W baraku powietrze było duszne, stężone potem katorżniczych ubrań i umęczonych oddechów. Zdawało się, że piersi przygniatał ból ludzi całego świata. Wyszedłem na zewnątrz a ostry mróz przylgnął wnet chciwie do mojego ciała. Lodowatymi szpilkami kłuły twarz miotane wichrem płatki śniegu, łagodząc częściowo wybuchły bunt serca. Niby do serdecznego uścisku rozwarłem szeroko ramiona. Wysoko nade mną zwisał ciemnosiny, wiejący chłodem baldachim nieba łagodząc częściowo wybuchły gwałtownie bunt serca. Patrząc w tę obcą i zimną przestrzeń zdawało mi się, że widzę swoje, polskie, nad ukochanym Wilnem rozpostarte niebo. Rzeczywistość była jednak inna, przepojona tęsknotą, ludzką niedolą, polską dziejową krzywdą. Myślami znów uleciałem w rodzinne strony wileńskie. Nowy podmuch wiatru uderzył ponownie w policzek jak snopem mrożonego śniegu. Wróciła świadomość od tylu już lat trwającego położenia – workucki łagiernik z wypisanym na plecach kurtki numerem – U728. Znów zrobiło się niezwykle zimno. Za gardło ścisnął żal za utraconym światem i wolnością. Przejmujące zimno kazało wrócić do baraku. Wszyscy spali już znużeni po całodziennym, niewolniczym trudzie. Poczułem się sam, jakby nikogo więcej oprócz mnie w tej chwili tu i na całym świecie nie było. Siadłszy na swojej więziennej pryczy myślałem mimo woli – co za dzień mamy dzisiaj, że tak się rozkleiłem dając się porwać wspomnieniom i sentymentom.
Z daleka, niby z zamierzchłej, dawno przeżytej przeszłości, z nic nie określonego bliżej miasta i domu wznosiła się, rosła i płynęła tak dobrze znana mi od dzieciństwa, a jakże droga sercu pieśń:
Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony... Była więc to wigilia Bożego Narodzenia. Przeżywałem ją jakby podświadomie, w oderwaniu od Ojczyzny i rodzinnego domu. W pełnej samotności i odosobnieniu. Dawne obrazy tradycyjnego obrządku spożywanej w domu rodzinnym wigilii starły się w zderzeniu z tragiczną rzeczywistością otoczenia. Cieszyć się nie mogłem, a nękająca nerwy rozpacz daleka była mojej naturze. Tylko bezsilną niemocą zwarte ręce mówiły jakby bezradnym gestem – Matko Boska Ostrobramska przyjdź mi z pomocą!
Dookoła, w promieniu niemal tysiąca kilometrów, ciągnęła się śnieżna, surowa i obca do bólu pustka. Na zatroskane serce kładła się obezwładniająca niemoc. Był to już bowiem jedenasty rok mego pobytu w łagrach Workuty, stale odczuwanego głodu, cierpień i poniżenia, a przede wszystkim jedenaście lat nie spełniających się wciąż nadziei. Stojąca obok szafka była pusta. Leżący na niej cieniutki plasterek chleba był symboliczną wymową łagrowej niedoli. Jednak w ten wyjątkowy wieczór nabrał on znaczenia szczególnego. Stał się symbolem polskiej wigilijnej wieczerzy. Był jednocześnie i opłatkiem, a spożywając go z niezwykłym namaszczeniem składałem w duszy najbliższym mi osobom świąteczne życzenia. W uszach brzmiały jeszcze pierwsze przed wieczerzą słowa modlitwy Ojca: „Boże, pobłogosław te dary, które my dziś spożywać mamy”. Słyszałem wciąż słowa śpiewanej kolędy: Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów... Myśli znów uleciały do Wilna.
Nie odczuwaliśmy nastroju radości (W. Niezgoda-Górska)
Nadchodzące święta Bożego Narodzenia przywołały falę wspomnień. Tym razem jednak nie odczuwaliśmy zwykłego nastroju radości, towarzyszącego tym uroczystym dniom. Pierwsza wigilia na obczyźnie, tysiące kilometrów od rodzinnej ziemi, w strasznym, niegościnnym kraju, przepojona była nieopisanym smutkiem. Matka przygotowała stół wigilijny – położyła na sąsieku walizkę i nakryła ją białym prześcieradłem jak obrusem. Nie było opłatka, więc połamaliśmy się czarnym przydziałowym chlebem. Czarny chleb był też jedynym daniem wigilijnym. Musiał zastąpić 12 tradycyjnych dań. Nie było choinki. W migotliwym, znikającym świetle „koptiłki” widziałam wynędzniałe, chorobliwie już wychudzone twarze staruszków-teściów, Danusi i Ili. Mroczny motyw godny pędzla Grottgera w jakimś nowym patriotycznym cyklu pokazującym męczeństwo Polaków na Sybirze w XX wieku, jakaś „Wigilia na zesłaniu”... Panowała cisza. Nie śpiewaliśmy kolęd. Przygnębiający, wyciskający łzy nastrój, przyjście doktor Cernerowej. Znów podzieliśmy się chlebem jak opłatkiem, porozmawialiśmy o smutnym losie. Potem Pani doktor zaproponowała mi, abyśmy we dwie odwiedziły dr Wasilewską. Droga była ciężka. Wiatr pędził tumany śniegu, sypiącego w oczy, przylepiającego się do twarzy. W wyziębionej, mrocznej izbie „świętowała” samotnie wigilię pani doktor. Przyjęła nas słowami „mam chleb”. Gdy jadłyśmy po kawałku bielszego chleba, z drugiej izby wysunęła się jej córeczka, przebrana w strój krakowski – od dawna niewidziany, czysto polski, piękny akcent w szarej smutnej codzienności.
Szósta wigilia w 1945 roku (L. Kamiński )
Ilekroć w dzień wigilijny zasiadam w gronie rodziny do stołu, patrzę na pogodne twarze mych bliskich, na roześmiane buzie dzieci, na choinkę mienią- cą się lampkami, na stół zastawiony tradycyjnymi potrawami, wracają wtedy do mnie wspomnienia z jakże odmiennych wigilii, spędzonych daleko na Syberii, w ciężkich latach wojennych w głodzie, chłodzie i tęsknocie. Miałem sześć takich wigilii w dalekim, obcym kraju. Sześć razy gromadziliśmy się, my, wygnańcy, w ten najbardziej rodzinny wieczór w roku, sześć razy wspominaliśmy naszych najbliższych – czy żyją jeszcze i co przeżywają? Szósta wigilia w 1945 roku. Jeszcze raz zasiadło nas kilkoro pozostałych z licznej rodziny, przy stole w ziemiance, przy skromnej wieczerzy, złożonej z pozostałych z poprzednich lat okruszyn opłatka, nieco lepszych niż zwykle blinów, resztek sucharów, herbaty, kompotu. Patrzyłem wtedy na szczupłe grono mych najbliższych i wspominałem jakże inne wieczory wigilijne z lat dziecinnych, kiedy niczego nie brakowało
Lecz i na Syberii nie zabrakło nam jednego – serdecznych powitań i ciepłych słów – gdy do naszej ziemianki zaczęli się schodzić Polacy z Ogłówki, tacy sami jak my wygnańcy, przesiedleni w 1940 r. W ten wieczór każdy z sobą coś przyniósł. Były to skromne dary zaoszczędzone z paczek Czerwonego Krzyża i Polonii amerykańskiej. Jedna z najstarszych Polek przyniosła własnego wyrobu opłatek, a nasz senior, zacny i szanowany Pan Antoni pobłogosławił go. Przy łamaniu opłatka byliśmy wszyscy do głębi wzruszeni. Przypomniał mi się wtedy obraz naszego znanego artysty malarza „Wigilia zesłańców na Syberii” Jacka Malczewskiego. Serca nasze i myśli wyrywały się w jedną stronę – na zachód do ziemi ojczystej, przez łzy wypowiadaliśmy wszystko, co na obczyźnie Polak czuć może. Siedzieliśmy gdzie się dało, na ławkach, na pryczy, skrzyniach. Jedliśmy tę naszą wigilijną „ucztę” w malutkich kawałeczkach, marząc o chwili, kiedy będziemy mogli najeść się do syta, ogrzać, zobaczyć bliskich. Jedną myślą zjednoczeni uklękliśmy, aby się pomodlić niezapomnianymi słowami zesłańców: „O Panie, który jesteś w niebie, błagamy Ciebie z syberyjskich stron, o Twoją opiekę i pomocną dłoń”. Modlitwę jak zawsze kończyliśmy słowami: „Boże! – Zbaw Polskę”. Słowa te tak weszły nam w krew, że nawet teraz my Sybiracy, przy wieczornej modlitwie powtarzamy te same słowa. A mnie wtedy było jeszcze bardziej ciężko na sercu, bo nie mogłem się włączyć do śpiewu i rozmów, bo nie docierały do mnie słowa modlitwy. Byłem głuchy i jedynie w pamięci mogłem je powtarzać. Parę razy wychodziłem na próg ziemianki i myślałem o tym, jaka będzie moja przyszłość, jakie będę miał miejsce w świecie? W pierwszy dzień jednych Świąt Bożego Narodzenia urządziliśmy wieczorem jasełka. Na scenie stajenka betlejemska, Matka Boska, św. Józef i Dzieciątko w żłóbku. Idą z pokłonem Trzej Królowie, żołnierz, krakowianki, wygnaniec. Pamiętam, że ja jako żołnierz powiedziałem słowa: „I my żołnierze polscy, niesiemy Ci o Jezu drogi swą krew i trudy wojenne za to, by nad umęczoną Ojczyzną naszą zakwitło Twe Panowanie”. Później deklamowano wiersz Adama Mickiewicza „Do matki Polski” oraz epilog „Pana Tadeusza”. Na końcu wszedł św. Mikołaj ze skromniutką „gwiazdką” dla dzieci. Ciężko nam było żyć w tych latach w głębi syberyjskiej tundry, lecz zachowaliśmy wiarę i gorące serca.
Podobnych wigilii było sześć (Z. Butkiewicz )
Był rok 1941. Zbliżała się wigilia Bożego Narodzenia, już druga w Kazachstanie. Była uboższa od poprzedniej, ponieważ większość przywiezionych rzeczy, które można było sprzedać lub wymienić na artykuły niezbędne do przeżycia mama już to zrobiła. A najważniejsze z nich były trzy: żywność, głównie chleb, mąka, jaglana kasza, opał oraz jakieś ciepłe okrycie i obuwie, najlepsze to walonki, w których na dwór wychodziliśmy na zmianę. Mieszkaliśmy na samym skraju „Posiołka nr 27”, kilkadziesiąt kilometrów od Akmolińska (obecnie Astana). Wokół pusty bezdrzewny step. Na drugim obrzeżu osiedla rzeka Iszym – jedyne źródło wody do wszystkiego. W końcu października zaczął padać śnieg i w miarę upływu czasu stale go przybywało. Ubywało natomiast dni do wigilii. O choince nie było mowy, bo żadne drzewa tam nie rosły. Ale już wcześniej ktoś wpadł na pomysł żeby choinkę zrobić z „koluczki”. Jest to roślina gęsta, kulista, podobna do szarłatu. Jesienią gdy wyschnie stepowy wiatr zrywa ją i pędzi po stepie. A więc będzie, chociaż taka choinka. Takie dwie koluczki jedna na drugiej przycięte na kształt jodełki wyglądały zabawnie, ale rozczulały, bo były symbolem czegoś wielkiego, wzruszającego. Na wigilię przystrojona w jakieś łańcuchy ze słomy, gliniane figurki, trochę kolorowych gałganków przemyślnie pociętych, rybie łuski na nitkach, zebrane latem i pomysłowo poprzycinane ptasie pióra. Nam dzieciom podobała się, chociaż była zupełnie inna niż ta zielona w dawnym domu. Tutaj domem było w glinianym baraku pomieszczenie o powierzchni jakieś kilkanaście metrów kwadratowych, które zajmowały trzy rodziny liczące dziesięć osób. Śniegu przybywało i na wigilię baraki były przysypane do połowy. Małe okienko w naszym pomieszczeniu pokryło się cienką wzorzystą warstewką szronu, który zaczął wchodzić też na części ścian z zewnątrz nie przykryte śniegiem
Choinkę przystrajaliśmy wszyscy a dzieci z wielką ciekawością oczekiwały jutra, bo przecież kiedyś w domu pod choinką zawsze coś było. No i wreszcie nadszedł oczekiwany wieczór wigilijny. Do późnego popołudnia nasze mamy były w pracy, moja w piekarni a pozostałe dwie przy wialniach pszenicy. Wieczorem byliśmy już wszyscy razem. Nie wyglądaliśmy pierwszej gwiazdki bo tu nawet niebo było jakieś inne, smutniejsze od naszego polskiego. Wigilię rozpoczęliśmy modlitwą. Były w niej błagania o wszystko, co potrzebne jest do przeżycia. Składane życzenia były u wszystkich takie same, zdrowia i szybkiego powrotu do Polski. Opłatkiem był chleb. Następnie posiłek wigilijny. Boże, jakże różny od tych dawnych. Była ryba, ugotowana, którą starsza młodzież łowiła w Iszymie i obdzielała nią polskie rodziny. Był krupnik jaglany z jakimiś jarzynami, okraszony łuskanymi i zgniecionymi ziarnami słonecznika, jakieś niby ciastka, marchewki. A pod choinką wyczarowane przez nasze kochane mamy placki z jarzynami. Trzeba było widzieć uśmiechnięte buzie dzieci – tyle jedzenia! Mama pożyczyła od sąsiadów gitarę. Umiała na niej grać i miała ładny głos. Rozpoczęło się śpiewanie kolęd. Piękne melodie i słowa sprawiały, że przestał załamywać się głos, wysychały życzeniowe łzy i chociaż przez chwilę zapominało się o miejscu i sytuacji w jakich byliśmy. Nagle, kolędowanie przerwało stukanie w okno i zobaczyliśmy w nim światełko kaganka. Chuchaniem roztopiliśmy szron na szybie i zobaczyliśmy uśmiechnięte twarze starszych dzieci oraz malutką szopkę. Zaśpiewali kolędę i odeszli. W ten wieczór byli pod wszystkimi polskimi oknami. Widok szopki, łzy wzruszenia i uścisk matczynych rąk wywołały u mnie i moich sióstr takie gorące, dziecinne marzenia – żeby zawsze było dosyć chleba, żeby wrócić do domu i spotkać się z tatą i żeby mama nie musiała płakać. Marzenia ziściły się po ponad sześciu latach. Odtąd, w rodzinnym gronie w wigilię razem z opłatkiem dzieliliśmy się zawsze szczyptą
Za internetem Józef Łącki