Bochenia
Bochenia » Z pomocą innym » 2010 » Wrzesień » Dajcie dzieciom Ojczyznę!

Dajcie dzieciom Ojczyznę!

Sąsiad Nikołaj zaproponował zaoranie małym traktorkiem tych miejsc, które Sonia wskaże, lecz ona kategorycznie odmówiła. Ona w ogóle bardzo boleśnie reagowała na każde wkroczenie na jej terytorium. Ludzie to wyczuwali i starali się nie przekraczać wyznaczonej miedzy bez jej zezwolenia. Nawet sąsiad Nikołaj, obudziwszy się rano, dochodził tylko do sznurka i stąd wołał Sonię, zapraszając na śniadanie.
Jakieś niespotykane dążenie małej dziewczynki ku samodzielności, czy może lęk przed byciem dla kogoś ciężarem nie pozwalały jej o cokolwiek prosić, a nawet gdy ktoś z mieszkańców osiedla próbował zaproponować ubranie, cukierki lub narzędzia, ona uprzejmie dziękowała i kategorycznie odmawiała.
Przez dwa tygodnie pobytu na swojej ziemi Sonia skopała i obsiała trzy grządki, a na środku działki zrobiła duży klomb. Rankiem ostatniego dnia pobytu Soni Nikołaj jak zawsze podszedł do granicy działki, by zawołać ją na śniadanie. Dziewczynka stała wpatrzona w klomb, na którym jeszcze nic nie urosło, i nie odwracając się, odpowiedziała:
– Wujku Kola, nie wołaj mnie dzisiaj na śniadanie. Dzisiaj nie chcę. Nikołaj opowiadał, że wyczuł w jej głosie cierpienie i z trudem wstrzymywany płacz. Wrócił do siebie i zaczął obserwować Sonię przez lornetkę. Dziewczynka chodziła po działce, dotykała roślin, coś poprawiała na grządkach, potem podeszła do swojej brzózki, objęła ja raczkami, a jej ramiona mocno drżały.
Przed południem przyjechał stary bus, kierowca zatrzymał go przy działce Nikołaja i zatrąbił.
– Kiedy zobaczyłem – opowiadał Nikołaj – jak ona zbiera swój skromny dobytek, łopatkę i grabie, jak ponuro skierowała się w nasza stronę. Kiedy przez lornetkę zobaczyłem jej twarz, nie wytrzymałem, chwyciłem komórkę i zadzwoniłem do dyrektora domu dziecka. Na szczęście dodzwoniłem się natychmiast. Powiedziałem, że podpiszę każdy papier, biorąc na siebie odpowiedzialność za dziecko. Wezmę urlop, bez przerwy będę na działce, żeby tylko dziewczynka mogła do końca wakacji znajdować się na swojej ziemi.

Dyrektor zaczął tłumaczyć, że wszystkie dzieci muszą wyjechać na leczenie nad morze, że od dawna czekali na taka możliwość i wreszcie jadą dzięki sponsorom. Powiedziałem coś dyrektorowi po męsku, ale on się nie obraził, też coś odparł po męsku i natychmiast dodał: „Dajcie słuchawkę kierowcy, a jutro sam przyjadę”. Wybiegłem, podałem słuchawkę i mówię do niego:
– No, przyjacielu, szybko odjeżdżaj!
On pojechał, a Sonia, podchodząc, zapytała:
– Wujku, to nasz autobus przyjechał po mnie? To dlaczego odjechał?
– Zaraz po ciebie! Przyjechał tak po prostu, pytał, czy czegoś nie potrzebujesz, lecz odpowiedziałem, że sami sobie poradzimy.

Sonia wnikliwie spojrzała na mnie, wydawało mi się, że zrozumiała, cicho wymówiła:
– Dziękuję, wujku Kola – i wpierw szła, a potem prędko pobiegła do swojej ziemi.
Dyrektor przyjechał wcześnie rano, a ja już na niego czekałem. Od razu skierował się do namiotu, a nie do mnie. Nawet nie zdążyłem go uprzedzić, żeby nie przekraczał sznurka. On jednak sam się domyślił i wiedział też, co powiedzieć, gdy dziewczynka do niego wyszła:
– Dzień dobry, Soniu. Przyjechałem, żeby tylko zapytać: wyjeżdżamy nad morze, a ty co, zostaniesz tu czy pojedziesz z nami?
– Zostaję – nie powiedziała, ale wykrzyknęła Sonia.
– Też tak myślałem, dlatego przywiozłem ci suchy prowiant.
– Nie trzeba się fatygować, marnować czasu. Niczego nie potrzebuję.
– Nie trzeba? A jak mam postąpić? Państwo daje środki na każdego wychowanka, a ty tu sama będziesz się i wychowywać, i żywić. Jak w takim razie mam się rozliczyć z państwowych pieniędzy? O nie, bądź tak uprzejma i weź wszystko. No to rozładowujemy – zwrócił się do kierowcy, a następnie do Soni:
– Pozwól nam wstąpić. Może nam pokażesz swoje gospodarstwo?

Sonia przez parę minut patrzyła na dyrektora, próbując zrozumieć, czy z niej nie żartuje. Zobaczywszy za chwilę, że kierowca wyciąga z busa jakieś ciężkie torby, uwierzyła, że zostaje na swojej ziemi do końca wakacji, i radośnie krzyknęła:
– Ojejku! Co też ja… Proszę wchodzić… Tu przecież furtka, tu nie ma sznurka. Chodźcie w gości,
pokażę wam swoje gospodarstwo. Wujku Kola, też proszę wchodzić.
Sonia zaprowadziła nas do namiotu i od razu zaproponowała wodę ze stojącego u wejścia wiadra.
– Proszę, tu woda, biorę ja ze źródła, jest smaczna i lepsza niż z kranu. Proszę, napijcie się.
– Chętnie – powiedział dyrektor i nabrawszy pół czerpaka, ze smakiem wypił.
– Dobra woda.
Ja też wypiłem, kierowca również. Chwaliliśmy tę wodę ku wielkiemu zadowoleniu Soni. Chyba po raz pierwszy w życiu posiadała coś własnego. Niechby tylko woda, ale jej własna. I po raz pierwszy mogła obdarzyć nią dorosłych. Sonia zaczynała odczuwać swoja przynależność do tego świata. Ponad półtorej do dwóch godzin słuchaliśmy jej opowieści, co wysiała, a co zamierza. Pokazywała nam przy tym rysunki przyszłego rodowego dworu. Nie było na nich tylko domu.
– Pora na nas – powiedział dyrektor.
– Sama rozpakujesz rzeczy. Przywiozłem ci też lampę na akumulatorach, można świecić na odległość, a jeśli przełączyć na światło dzienne, to można i czytać, tym bardziej że będziesz miała co czytać. Przywiozłem ci książki o urządzaniu ogrodu, a także o uprawie roślin oraz ziół.
– Och, zupełnie zapomniałam – machnęła rękami Sonia.
– Migiem! – podniosła zasłonę namiotu i ujrzeliśmy pęczki różnych ziół zawieszone na sznurkach naciągniętych w poprzek namiotu. Pozdejmowała je i podała dyrektorowi.
– To jaskółcze ziele, takie ziółko, zebrałam dla Katii z naszej grupy. Należy zaparzać i pić ten napar. Ona często choruje. Przeczytałam w broszurce, którą pan mi dał, i nasuszyłam.
– Dziękuję…
Owszem, dobry człowiek ten ich dyrektor, i dzieci kocha. Gdy później rozmawialiśmy, pytał mnie o zachowanie Soni, dawał dobre rady. A Sonia całe wakacje przeżyła na swojej ziemi. Rozkwitły wspaniałe kwiaty na dużym klombie. Urosły i cebula, i rzodkiewka, i inne rośliny. Wieczorami, kiedy dni stały się krótsze, często można było widzieć w namiocie światło lampy. Każdego wieczoru Sonia czytała książki o medycynie ludowej i rysowała w albumie przyszłość swojej ziemi.

Pod koniec lata przyjechał po nią stary bus i pomogłem jej załadować zbiory. Mieliśmy co ładować. Samych ziół nasuszyła ze dwieście pęczków. Worek ziemniaków, trzy dynie. Jednym słowem, załadowaliśmy cały bus.
– A następnego roku jak? – zapytałem Sonię.
– Zamierzasz przyjechać? Mam zachować namiot?
– Obowiązkowo przyjadę na następne wakacje. Już pierwszego dnia przyjadę do mojej ziemi. Jesteście, wujku Kola, dobrym sąsiadem. Dziękuję wam za tak dobre sąsiedztwo – podała rękę. Mocniejsza już była jej raczka. Sonia nie tylko się opaliła, ale też zahartowała. Była pewniejsza siebie.
Następnej wiosny przyjechała z sadzonkami owocowych drzewek, różnych roślin i natychmiast przystąpiła do pracy. Mieszkańcy naszej wioski na zebraniu podjęli decyzję o wybudowaniu dla Soni małego domku. A żona biznesmena, który budował największa willę, Zinaida, zaczęła naciskać, żeby nie był mały, lecz duży.
– Wstyd patrzeć ludziom w oczy. Wszyscy na osiedlu budują domy jak zamki, a jedno jedyne dziecko mieszka w namiocie. Goście, przyjeżdżając i to widząc, myślą o nas Bóg wie co.

Znając charakter dziewczynki i jej chorobliwy stosunek do wszelkich prezentów, rozmowy z nią o budowie domu powierzono mnie. Przyszedłem do niej i mówię:
– Na radzie wioski ludzie podjęli decyzję oz budowaniu dla ciebie małego domku. Ty jedynie wskaż miejsce, gdzie ma stać.
Sonia popatrzyła na mnie podejrzliwie i pyta:
– A ile on będzie kosztował, taki mały domekł
Nic nie podejrzewając, odpowiedziałem:
– No, tak około dwustu tysięcy, po dwa tysiące z każdej rodziny.
– Po dwa tysiące? Przecież to są bardzo duże wpłaty… Ludzie w rezultacie mniej kupią dla własnych dzieci, a na mnie wydadzą. Wujku Kola, bardzo proszę, przekaż, że nie potrzebuję na razie domu. Miejsca też dla niego jeszcze nie wymyśliłam. Proszę, wytłumacz ludziom.

Sonia się zdenerwowała. Zrozumiałem dlaczego. Ona, otrzymawszy swój hektar, po raz pierwszy w życiu poczuła się niezależna. Ten hektar zastąpił jej rodziców. On potrzebował jej, a ona jego. Intuicyjnie dziewczynka przeczuwała albo wyobrażała sobie, że ziemia nie chce, by dotykały jej obce ręce. I nie daj Bóg, jeśli ktoś, choćby niemym spojrzeniem, za to ją osądził. Ważniejsza od własnego domu jest dla niej niezależność.
Musiałem przekonywać sąsiadów, by nie robić na siłę żadnych prezentów. Niewiele czasu upłynęło od tamtego dnia, gdy wydarzyło się coś niezwykłego. Pędzą znad jeziora dzieciaki obok działki Soni, a z przodu przed wszystkimi Edek, syn biznesmena. On zawsze żartował z Soni, nazywając małą, chociaż sam był od niej starszy tylko o trzy lata.
– Hej, mała – krzyknął do niej – nadal się zajmujesz upiększaniem landszaftu? Nie znudziło ci się to zajęcie? Lepiej chodź z nami, popatrzymy na przedstawienie.
– Jakie przedstawienie? – zapytała Sonia.
– Mój tata za chwilę będzie podpalał barak dla budowlańców. Widzisz, tam już przyjechała straż pożarna.
– Po co go palić?
– Bo psuje widok.
– Przecież po tym, jak się spali, na ziemi nic nie urośnie.
– Dlaczego nic nie urośnie? – Bo spala się wszystkie pożyteczne robaczki i owady. Ja paliłam przy namiocie ognisko i teraz tam nic nie wschodzi.
– Ależ ty, mała, jesteś przenikliwa. No to ratuj nasze robaczki. Zabierz stary barak, bo tato nie wie, gdzie go wyrzucić.
– Jak mam go zabrać? Przecież on jest ciężki.
– Jak, jak! Pewnie, że dźwigiem. Pojutrze do nas przyjedzie dźwig ustawiać wiatrak. Zabieraj albo za chwilę będzie wielkie ognisko.
– Dobrze, Edku, zabiorę wasz barak.
– To idziemy.

Sąsiedzi, i dorośli, i dzieciaki, zebrali się przy działce rodziców Edka. Straż pożarna już stała w gotowości. I nagle Edek podchodzi do kierującego się w stronę baraku z kanistrem benzyny ojca, i zwraca się do niego ku niezadowoleniu dzieciaków i miłemu zaskoczeniu dorosłych:
– Tato, nie trzeba podpalać tego baraku.
– Co to znaczy: nie trzeba? Dlaczego?
– Sprezentowałem go.
– Komu?
– Tej małej.
– Której małej?
– Soni z ostatniej działki.
– Co? Zgodziła się? Zgodziła się przyjąć od ciebie?
– Tato, nie wierzysz mi? No to sam ja zapytaj.

Edek wziął za rękę stojącą w tłumie dzieci Sonię i zaprowadził do Ojca.
– Powiedz, że zgodziłaś się zabrać tę budkę. Mów!
– Tak – cicho odpowiedziała Sonia.
O, nie mógł biznesmen ukryć rozpierającej go z powodu syna dumy. Tylko popatrzcie: od nikogo nic nie brała, a od jego syna przyjęła prezent honorowa Sonia! Dzieciaki się rozbiegły, a on zawołał pracującą przy jego willi brygadę i zaproponował:
– Tak, panowie, bierzcie najlepszy materiał, pracujcie przez cała dobę – płacę podwójnie – ale za dwa dni wewnątrz tej budki ma być mieszkanie na poziomie europejskim. Na zewnątrz ma być tam samo poszarpane, ale wewnątrz…
Minęły dwa dni. Na działce Soni, obok brzózki, na miejscu namiotu został postawiony na ceglanym fundamencie poszarpany barak. Poszarpany, lecz przygotowany przez budowlańców do malowania. A fińska farba i pędzle już wewnątrz czekały. Sonia później już go sama pomalowała – swój pierwszy w życiu domek, stojący na jej własnej ziemi. Następnego lata domek ten był podobny do bajkowego, opleciony dzikim winogronem, bluszczem i otoczony kwitnącymi klombami.



Komentarze (0)

Napisz komentarz

Tytuł Twojego komentarza
Twoje Imię lub Pseudonim
Twój email
Twój Komentarz
Wpisz tekst po prawej
Jeśli Twój komentarz nie pojawi się od razu po wysłaniu, to znaczy, że został skierowany do moderacji i najprawdopodobniej pojawi się w najbliższym czasie. Przepraszamy za utrudnienie. Pamiętaj, że wszelką ewentualną odpowiedzialność za zamieszczone komentarze biorą ich autorzy. REGULAMIN KOMENTARZY