Bochenia
Bochenia » W kierunku mądrości » 2014 » Maj » Twój los w Twoich rękach

Twój los w Twoich rękach

Twój los w Twoich rękach Nie ważne ile jest dni w Twoim życiu, ważne jest ile życia jest w Twoich dniach.

linia

Mirsakarim Norbekov

Człowiek niezwykły o niespotykanych uzdolnieniach, wielkiej mądrości i pełen życiowego hartu.
Doktor psychologii, pedagogiki, filozofii medycyny, profesor, członek wielu akademii naukowych nie tylko w Rosji, ale także poza jej granicami. Autor wielu opatentowanych wynalazków i odkryć naukowych.
Nieco  szczegółów z życia tego mędrca, zwłaszcza dotyczących wyjątkowego uporu w dochodzeniu do prawdziwego zdrowia i znalezienia klucza do wielkiej tajemnicy ludzkiej duszy, zapewne zmieni w Szanownych Czytelnikach spojrzenie na swoje zawinione ułomności, choroby czy inne ograniczenia.

Za Norbakovem podaję krótki, aczkolwiek wymowny epizod z jego życia.

- Zacznę od opowieści o jednym z moich pierwszych  mentorów . Najpierw hojnie obdarzył mnie szturchańcami, a dopiero potem wiedzą, dzięki której zdołałem coś w życiu osiągnąć.
Otóż Seyed  Mohamed  Hasan – niech mu ziemia lekką będzie! - odszedł z tego świata w wieku 112 lat. Urodził się w Uzbekistanie będąc dzieckiem angielskich dyplomatów. Otrzymał w ojczyźnie swoich rodziców wspaniałe wykształcenie, zrobił karierę, lecz w wieku czterdziestu sześciu lat z powodu choroby porzucił korpus dyplomatyczny Wielkiej Brytanii. Wtedy poważnie zainteresował się filozofią Wschodu. Następnie 47 lat przebywał w świątyniach Nepalu i Indii, w tym 19 lat spędził jako samotnik, wysoko w górach. Mając 95 lat powrócił do ojczyzny, do grobów przodków.

Był wybitną osobowością. Człowiek był dla niego jak otwarta księga. Czasami powiadał wzdychając: „Jak ten mężczyzna uroczyście wygląda. Szkoda, że we wnętrzu nie ma niczego, prócz jelita grubego”
W młodości, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy w życiu, dobrze zapamiętałem jedną uwagę. Dotychczas dźwięczy mi w moich uszach: Odejdź synu w pokoju. Nie leczę trupów. Przyszedłeś chyba po to, aby powiesić swoje ciało na mojej starej szyi, żebym cierpiał poszukując drogi wybawienia Cię od dolegliwości – nie da się!. Przyjdź, kiedy powrócisz do życia! Cóż mi pozostało? Odszedłem mocno przeklinając pod nosem. Ale choroba znów zmusiła mnie do spotkania ze swoim mentorem. Chociaż wróciłem do niego po miesiącu, to sens tego, co powiedział staruszek zrozumiałem „w krótce” – po dziesięciu latach. Kiedy sam zacząłem wnikać w charakter ludzi chronicznie chorych, zrozumiałem, że oni zawsze oczekują pomocy jedynie z zewnątrz, blokują siebie jako twórczą osobowość.

Było mi bardzo trudno pokonać własne lenistwo, jeszcze trudniejsze było zastosowanie wszystkich jego prostych rad i pouczeń, ale fakt pozostaje faktem, że to on swoją ogromną duszą i miłością zmusił mnie do uwierzenia we własne siły, przezwyciężenia mego inwalidztwa, a byliśmy razem już przez rok. Potem zacząłem się domagać tego, aby zostać jego uczniem, a on oczywiście czyniąc to z wielką przyjemnością wyrzucił mnie precz! Nie zrażony jednak wciąż wracałem , co wyraźnie pogarszało jego nastrój. Aż pewnego razu nie wytrzymał i poświęcił mi piętnaście minut, aby wyjaśnić, że nie może wziąć przed Bogiem odpowiedzialności za mnie – miał wtedy 106 lat i zapewne niedługo umrze, pozostawiając mnie niedouczonego wśród okaleczonych ludzi.  Powiedziawszy to, staruszek  znów wystawił mnie za bramę.

Jeśli sądzisz, że odpuściłem, to jesteś w błędzie. Przyczepiłem się do niego, jak rzep do psiego ogona, ponieważ nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.  Co on mówi o umieraniu, kiedy jest krzepki i rześki, a jeśli bym nie znał jego starszego syna , który miał 86 lat, to na pewno nie dałbym swemu gnębicielowi więcej niż sześćdziesiąt lat.

W końcu przekonałem go! Nie ostał się przed moją nachalnością, więc zdecydował się zmienić swoja taktykę. Przedstawiając mnie swoim przyjaciołom, uroczyście obwieścił, że zamierza uczynić mnie swoim uczniem i prosi ich, aby byli tego świadkami. Staruszkowie uśmiechając się pokiwali głowami, a mojej radości nie było końca! Nareszcie stało się!
Tymczasem mój przyszły mentor wyciągnął grubaśną księgę Abu Rayhan Biruni’ego i rozkazał nauczyć się jej.  Jeśli nie podołam, to przed starszyzną mam dać słowo honoru, że nie pokaże mu się więcej na oczy. Nie przeczuwając podstępu, zgodziłem się, poza tym, co mogłem zrobić? Już po chwili zrozumiałem o co chodzi, kiedy słodko uśmiechając się, uścisnął mi dłoń i stwierdził, że nie ma potrzeby tracić drogocennego czasu , więc egzamin będzie …  jutro.
- Ki-e-dy? – osłupiałem. Naiwnie przypuszczałem, ze termin będzie wyznaczony najwcześniej za rok, bo czegóż można nauczyć się w jeden dzień – kilku akapitów, ale nie ogromnego traktatu. To jakiś absurd! Nie zwracając uwagi na moje oburzenie, twardo powiedział: - Nie zgadzasz się to odejdź!

Abym nie wymyślił na jutro jakiejkolwiek ważnej przyczyny w rodzaju pogrzebu babci, która umarła przed pół rokiem, przykazał mi przygotowywać się do egzaminu  tu, na miejscu! Posadził mnie po środku podwórza pod krzakiem winorośli, przy niziutkim stoliku, a sam, jakby nic się nie stałopowrócił do swoich przyjaciół na pogawędke. Natomiast ja przystąpiłem do wkuwania. Opanowałem jedną stronę, drugą, trzecią, dziesiątą… Przyszła noc. Oni już dawno zjedli kolację (beze mnie). Jeden z nich położył się spac, a dwaj pozostali zaczęli pilnować mnie popijając herbatę. Chciałem wstać, żeby rozprostować kości, lecz natychmiast udaremnili moje próby swoimi złośliwymi uwagami:
- Co zabrakło cierpliwości? – a także innymi w tym samym tonie. Pomyślałem, że będę siedzieć, nawet gdybyście mieli pęknąć od swojej herbaty.

Przyszedł poranek, potem południe, a ja spoglądając niewidzącym okiem na książkę, mimowolnie łowię zapachy z kuchni: to zapachniało mlekiem, to pilawem. Oj, takiego smaku poczułem, że aż mi się w głowie zakręciło. Staruszkowie podjedli, popili, oczywiście beze mnie i położyli się, aby odpocząć, wesoło spoglądając w moja stronę. A egzaminu wciąż nie ma. Nastał wieczór. Moje oczy już się kleją, jeden strażnik mnie obserwuje, a pozostali łagodnie pochrapują. W mojej głowie pojawiło się pragnienie i stawało się coraz silniejsze, że dosiedzę do rana, a potem podejdę i wszczepię się im w brody. Wyraźnie  wyobraziłem sobie, jak ciągnę ich po kolei za wiotkie bródki, a potem zasypiam tu, pod krzakiem winorośli.
Nie wiem, jak przesiedziałem tę noc. W piersiach wrzała nienawiść. W promieniach wschodzącego słońca, dawno zapomniawszy o książce, wbiłem byczy wzrok w swoich oprawców wybierając, którego z nich udusić jako pierwszego – gnębiącego profesora, czy jego przyjaciela – złośliwca, stale demonstrującego swój jedyny ząb w uśmiechu szerokim na pół podwórka.

Coś poszturchnęło moje ramię. Nie od razu zrozumiałem, że mnie zapraszają. Na podwórzu zebrali się synowie gospodarza, jego wnuki, przyszli też sąsiedzi, żeby popatrzyć na bezpłatne przedstawienie.
Chciałem godnie wstać, ale natychmiast upadłem jak worek. Przez głowę przeleciała mi zupełnie dziwaczna myśl, że nie mam nóg. Z obawą zacząłem obmacywać; jednak znajdowały się one na swoim miejscu, ale były zdrętwiałe. Przecież siedziałem dwie doby prawie nie wstając. Podnosiłem się, ale stale upadałem  na kolana. Stanąłem na czworaka, ale znów upadłem przy cichym śmiechu widzów. Zagryzłem wargi z żalu i bólu, przeklinałem swoich oprawców i dzień, w którym przekroczyłem próg tego domu.
Już nie panowałem nad sobą, podpełzłem do tych staruszków wlokąc za sobą przeklętą książkę. Uśmiechając się, podnieśli mnie i rozpoczęli wypytywanie.  Nie wiem ile pytań mi zadali. Nie mogłem sobie przypomnieć niczego z tego, co przeczytałem. W końcu mentor poprosił: - Powiedz chociaż tytuł książki, a wtedy zostaniesz moim uczniem.
Spróbowałem się skupić i coś sobie przypomnieć – nie udało się!
 
Było mi już mocno obojętne, czy weźmie mnie na ucznia czy też nie. Chciałem uciec jak najdalej od tej hańby i męczarni, ale nauczyciel, naradziwszy się ze swoimi przyjaciółmi, nagle ogłosił, że bierze mnie, ponieważ jestem rzadkim przykładem bezmyślnego uporu. Stwierdził, że będzie ciekawie spróbować, jemu Hodży Nasreddin’owi, uczyć osła na dwóch nogach.
Przez wszystkie lata nauki mnie nie pochwalił, ani razu też nie zwymyślał, ale za to bił. Jego laska częściej bywała na moich plecach niż u jego nogi.
Pamiętam jak przyszedłem do niego chcąc zdać mu relację. Tak się cieszyłem, że ze stu ludzi udało mi się wyleczyć czterdziestu. Wysłuchawszy mnie, nauczyciel podsumował:

- Morderco! Chwalisz się, że wyleczyłeś czterdziestu, a co z pozostałymi? Być może zabiłeś w nich ostatnią nadzieję na wyzdrowienie!
Zacząłem protestować, ponieważ oficjalna medycyna już skreśliła tych chorych:

- U nas także trafiają się beznadziejne przypadki – dwóch- trzech ludzi na stu…
Długo nie dyskutował ze mną – ba-a-ch! – laska znów opadła na moje plecy.  Wtedy mocno znienawidziłem tę metodę wychowania, ale też wszystko zrozumiałem, że jest ona całkowicie usprawiedliwiona.
Przez lata praktyki nie raz pojawiło się, a czasem także i teraz pojawia się pragnienie chwycenia laski. E-e-ech!
Wyrżnąłbym raz-drugi w czubek głowy takiemu mądrali, filozofującemu o wyjątkowości swojej choroby, a przy tym niezamierzającemu palcem ruszyć w kierunku swego wyzdrowienia.

Pracować im się nie chce – leniuchom! Połknąć tabletkę, wziąć zastrzyk w tyłek – tak jest prościej.  Ale zdrowia nie można kupić i tandetą nie da się go załatwić. Trzeba na nie zapracować wylewając pot, albo matulka – przyroda pokaże figę, czyli nic.
Mówiąc to z pełnym przekonaniem, ponieważ sam przeszedłem drogę od biadolącego inwalidy do akademika, więc nie wierzę w nieuleczalność! Nie wierzę!. Drogę pokonuje idący!.
Dzięki mojemu mentorowi i własnej, wytrwałej pracy nad sobą wyrwałem się ze szponów śmierci. A potem, kiedy rozpocząłem samodzielną prace, to przez szereg lat prowadziłem badania. Obserwowałem, porównywałem, analizowałem rezultaty dziesiątek tysięcy chorych z najprzeróżniejszymi diagnozami, najróżniejszym okresem występowania dolegliwości i stopnia zaawansowania chorób.
Zadanie polegało na tym, aby wyszukać i wyodrębnić charakterystyczne cechy ludzi, którzy byli w stanie przezwyciężyć chorobę. Czym różnią się oni od wszystkich pozostałych. Innymi słowy, potrzebowałem  nakreślić szczegółowy portret Człowieka- Zwycięzcy.

Znając błędy, które popełnia typowy, przewlekle chory nieudacznik w drodze do swojego uzdrowienia, nietrudno jest odnaleźć przyczyny ich powstania i określić możliwości uwolnienia się od nich.
Kto szuka, ten znajduje! Znaleźliśmy 11 prawidłowości, dzięki którym zrodziły się nowe systemy naukowo – zdrowotne.

Na podstawie książki Mirsakarim Norbekova "Osioł w okularach"



Komentarze (1)

Twój los w Twoich rękach - Norbakow

Napisane przez Andrzej, 15 June 2014
Bardzo potrzebny byłby u nas taki Mohamed Hasan, który zmieniłby myślenie naszej służbie zdrowia. Wskazał na ogromną odpowiedzialność za śmierć każdego pacjenta, gdyż większość chorób jest uleczalnych a niepowodzenie w leczeniu wynika z braku wiedzy w postawienia prawdziwej diagnozy i doborze lekarstw.
 

Napisz komentarz

Tytuł Twojego komentarza
Twoje Imię lub Pseudonim
Twój email
Twój Komentarz
Wpisz tekst po prawej
Jeśli Twój komentarz nie pojawi się od razu po wysłaniu, to znaczy, że został skierowany do moderacji i najprawdopodobniej pojawi się w najbliższym czasie. Przepraszamy za utrudnienie. Pamiętaj, że wszelką ewentualną odpowiedzialność za zamieszczone komentarze biorą ich autorzy. REGULAMIN KOMENTARZY