Bochenia
Bochenia » Partnerstwo dla przyjaźni » 2010 » Listopad » Belferka

Belferka

Belferka Dorota Schrammek to 30- letnia szczęśliwa mama i żona, kobieta o wielu pasjach, ciekawa świata szczególnie ludzi, ich psychologicznej i duchowej transformacji, czemu daje wyraz w setkach swoich opowiadań.

Mieszka w Niemczech, ale Jej dusza należy do całego świata. O sobie tak pisze:
„Po prostu wiem, że mam jakiś dar, który sprawia, że słowa same wychodzą spod moich palców, układając się w zdania. Życie wtedy jest pełne, a szczególnie kiedy żyje się w zgodzie z samym sobą. Ja tak żyje.”

linia

Właśnie rozpoczynałam pierwszy dzień pracy w międzynarodowej korporacji. Miałam pracować na stanowisku korektora tekstu. O ósmej stawiłam się u dyrektora.
- Jeszcze raz przeczytałem dokładnie pani życiorys – starszy mężczyzna ściągnął okulary i na mnie popatrzył. – I nadal nie rozumiem pani decyzji. Z dokumentów wynika, ze z dnia na dzień zrezygnowała pani z pracy w najlepszym liceum w mieście i chce wykonywać prace poniżej swoich kwalifikacji i posiadanego wykształcenia. Chciałbym znać szczere powody tego kroku.
- Panie dyrektorze, ale to długa historia… - zaczęłam z westchnieniem.

Dyrektor podniósł słuchawkę.
- Pani Jolu, dwie kawy proszę – rzucił do sekretarki, a do mnie dodał. – Zamieniam się w słuch…
- Zawsze byłam dobra z języka polskiego – zaczęłam. – I po świetnie zdanej maturze chciałam studiować polonistykę. Studia stały się moja pasja. Wiedziałam doskonale, co będę robić po ich ukończeniu. Widziałam siebie za katedra, tłumaczącą zasłuchanej młodzieży dzieje polskiej literatury, krzewiącej patriotyzm.
Chciałam przekazywać to, co ja miałam wpojone. Ze najważniejsza w życiu jest uczciwość, ze warto być życzliwym, uprzejmym, obowiązkowym. Po skończeniu studiów rozpoczęłam prace w najlepszym liceum w mieście. Pomyślałam sobie: na pewno chodzi tu wyjątkowa młodzież, z zapałem do nauki. I takimi złudzeniami żyłam przez piec lat.
Pewien przełom nastąpił trzy lata temu. Akurat uczyłam polskiego w maturalnej klasie. W pewien poniedziałkowy poranek stawiam pytanie uczniom:
- Co sadzicie o tekstach Kapuścińskiego, które kazałam wam przeczytać miesiąc temu? Od którego utworu zaczniemy dyskusje?

Wodzę wzrokiem po klasie. Każdy ucieka spojrzeniem. Z ostatniej ławki dobiega mnie szept: „A kto to ten Kapuściński?”. W myślach policzyłam do dziesięciu, aby zbyt szybko nie wybuchnąć. I poprosiłam o wypowiedz jednego z „prymusów”, potencjalnego studenta dziennikarstwa, już próbującego swych sił w lokalnym tygodniku.
- Pani profesor, ale to nas w ogóle nie interesuje – Paweł sprawił, że zaniemówiłam. Calą dalsza część lekcji spędziłam na opowiadaniu im życiorysu najpopularniejszego polskiego dziennikarza, ale wątpię, abym swoja lekcja powaliła kogoś na kolana. Czułam się jak natrętna mucha, która niepotrzebnie lata nad Czolami i próbuje obudzić.

Dwa dni później zaproponowałam wyjście do kina. Film był rekonstrukcja historycznych wydarzeń epoki, która właśnie omawialiśmy. Byłam pewna, ze wszyscy uczniowie chętnie się wybiorą. Zwłaszcza, ze na cały dzień mieliby zwolnienie z innych lekcji. Pełna entuzjazmu rzuciłam propozycje.
- A czy to będzie film z lektorem? – zapytała klasowa gwiazda.
- Tak, angielskim – odparłam.
- Czyli polskie napisy będą leciały na dole ekranu? – drążyła dalej.
- Oczywiście.
- W takim razie ja nie idę. Chce oglądać film, a nie skupiać się na czytaniu tekstu. To za trudne – odpowiedziała potencjalna maturzystka. Ręce mi opadły, tym bardziej, że połowa klasy zdecydowanie opowiedziała się za gwiazdą…

Tuż przed feriami zimowymi zebrałam od uczniów zadane wypracowania. Chciałam je sprawdzić przez te dwa tygodnie wolnego i ocenić stan przygotowania do matury. W napisanie wypracowania uczniowie mieli włożyć naprawę dużo wiadomości. Z parującą w kubku kawa zabrałam się za prace piątkowego ucznia. Mile mnie zaskoczył, jeszcze bardziej podniósł swój poziom. Używał ciekawych sformułowań, wtrącał interesujące cytaty. „Na pewno zda maturę bardzo dobrze” – pomyślałam z duma. Wzięłam następną prace i … otworzyłam oczy ze zdumienia. Ponad polowa wypracowania brzmiała tak samo, nawet cytaty były identyczne. Przejrzałam pobieżnie wszystkie wypracowania. Polowa z nich była identyczna. Otworzyłam komputer i weszłam na strony internetowe ze ściągami. I wszystko stało się jasne. Polowa przyszłych maturzystów korzystała z tego samego źródła. I nawet nie mieli ochoty zmieniać niczego w przepisywanym tekście! Postanowiłam porozmawiać z dyrektorka liceum. Wybrałam się do niej zaraz pierwszego dnia po feriach. Opowiedziałam, z czym przychodzę i że jestem w stanie nie dopuścić tej połowy do matury, gdyż nie są przygotowani do zdawania egzaminu dojrzałości.

- Ależ niech pani nie opowiada bzdur – dyrektorka spojrzała na mnie lodowato. – Każdemu zdarza się ściągać. A szkoła musi zarabiać.
- Co ma pani na myśli? – spytałam cicho.
- Jeżeli nie dopuści ich pani do matury, przepiszą się do innego liceum. A za nimi pójdą pieniądze od państwa. Czy pani myśli, ze nasza szkoła opływa w pieniądze? Nie, a pani chce jeszcze ograniczyć nam dotacje. Szkoła musi na siebie zarabiać. Za każdym uczniem idzie pieniądz. Niewielki, ale idzie. Nikt już nie sponsoruje Rady Rodziców, wpłaty są dobrowolne, dlatego nikt ich nie uiszcza. Musi się pani nauczyć zasad ekonomii. Może trzeba założyć jakieś stowarzyszenie w szkole? A w ogóle powinna pani wybrać się do najbogatszego lokalnego przedsiębiorcy. Nie mamy pieniędzy na papier do wydrukowania próbnych matur. Albo proszę porozmawiać z uczniami. Niech zapłacą trzy złote składki, a na papier będzie – dodała i wyprosiła mnie z pokoju.

Zszokowana, wyszłam z gabinetu. To ja przyszłam porozmawiać na temat przygotowania uczniów, a właściwie jego braku, a tu nagle miałam stać się przedstawicielem handlowym. Oczywiście, na żadne chodzenie po sponsorach nie zgodziłam się. Na początku lekcji zapowiedziałam uczniom, ze musza złożyć się na papier. Jaka była reakcja? Niesamowity wrzask i jazgot. Umalowane drogimi pomadkami usta krzyczały, ze to niedopuszczalne, ręce z wyrafinowanym manicure gestykulowały nerwowo. Jak to? Szkoła musi im zapewnić wszystko. Poza tym, oni są jeszcze uczniami, wiec skąd maja wziąć na papier pieniądze. Nie chciałam wdawać się w słowną przepychankę, ze gdyby nie wydali pieniędzy na papierosy, tylko złożyli się na papier, to i na normalna maturę by go wystarczyło.

- I to cala historia, panie dyrektorze – powiedziałam do mojego nowego pracodawcy. - Nie mam ochoty oszukiwać samej siebie. Ciężko jest wychowywać młodzież, która nie ma wzorca w domu, jest rozpuszczona jak dziadowski bicz i nie ma poszanowania dla polskiej tradycji. A szkoła… Szkoła nie jest już ta szanowana instytucja, jaka była jeszcze parę lat temu. Dlatego złożyłam wypowiedzenie. Chce zachować szacunek dla samej siebie.
- To ja mam dla pani interesującą propozycje. Chyba niebiosa mi panią zesłały – dyrektorowi rozjaśniła się twarz w uśmiechu. –Moja córka ma 16 lat. Od urodzenia jeździ na wózku inwalidzkim, dlatego prowadzimy nauczanie w domu. Zgodziłaby się pani uczyć ja polskiego? Ma skłonności humanistyczne i pisze piękne opowiadania. Zarabiałaby pani tyle samo, co w korporacji, tylko praca spokojniejsza.
Zgodziłam się od razu. Gdzie Bóg zamyka drzwi, tam otwiera okno…

Dorota Schrammek



Komentarze (1)

Belferka

Napisane przez Zofia, 27 November 2010
Dorotko, bardzo dziekuje za ciekawe opowiadanie pokazujace dzisiejsza mlodziez i edukacje oraz jak wszystko w Towim zyciu ulozylo sie pomyslnie dla Ciebie. Wszystko w zyciu dzieje sie dla powodu.... Pozdrawiam serdecznie i czekam na nastepne opowiadanie.
 

Napisz komentarz

Tytuł Twojego komentarza
Twoje Imię lub Pseudonim
Twój email
Twój Komentarz
Wpisz tekst po prawej
Jeśli Twój komentarz nie pojawi się od razu po wysłaniu, to znaczy, że został skierowany do moderacji i najprawdopodobniej pojawi się w najbliższym czasie. Przepraszamy za utrudnienie. Pamiętaj, że wszelką ewentualną odpowiedzialność za zamieszczone komentarze biorą ich autorzy. REGULAMIN KOMENTARZY