Leokadia KOMAISZKO, tom: "Nawet ptaki wracają"
***Niepokaźne drewniane domy. Przybudówki. Obok - kupy obornika. Rozjeżdżona na wszystkie strony droga w pozasychanym błocie, które wygląda jak jakie wiejskie wzory. Na tej drodze - dzieci, gęsi, świnie. Dalej - łąka, wsysająca jezioro. Wzgórza. Na najwyższym z nich - cmentarz. Wspinamy się nań. Przeważają tu drewniane katolickie krzyże. Malowane na niebiesko. Niektóre są otulone długą zeschłą trawą. Patrzę, jak drobna pomarszczona ręka zrywa tę trawę. Motyką wydobywa korzenie... Wtem kobieta przerywa pracę. Wyprostowuje się. Spogląda na nas okrągłymi niebieskimi oczyma. Pyta, czy szukamy tu krewnych.
- Nie krewnych, ale po prostu - Polaków...
- O, i tu Polaki pochowane, i tu - mówi, wskazując ręką na groby wokoło.
- A pani... może Polka?
- Polka ja, Polka. Antosia Timofiejewna Szarik! Tata był Ruski. Ale mama - Polka. Aniela Lewko. W naszym domu wyłącznie po polsku się rozmawiało. Ciotka umiała czytać, mnie też nauczyła. Kiedy poszłam do szkoły, nie umiałam ani po rusku, ani po rumuńsku. Cztery klasy rumuńskie skończyłam... A teraz rodzinnej mowy zapominam. Boże mój, Boże! Mama zmarła i wszystko odeszło. Czy to kiedy odżyje?
- Powinniśmy w to wierzyć !.. Szczęść pani, Boże!
Milczy zafrasowana.
- Nie umieju ja! - raptem odezwała się po rosyjsku. - Wsio zabyła! - załzawiła się .
- Chcieliśmy powiedzieć - do widzenia!
- A, do widzenia, do widzenia! - z przejęciem pokiwała głową .
Ruszyliśmy. Zajęczał besarabski wiatr. Sypnął stepowym piaskiem w oczy. “Hej, he-hej!”- rzucił kawałkiem ukradzionego gdzieś echa. ”Hej, he-hej!”- powtórzyło się mocniej. Odwróciliśmy się. Za nami biegła Antosia. Coś krzycząc, wymachiwała rękami. Zatrzymaliśmy się. Antosia wkrótce się z nami zrównała. Chciała jeszcze trochę z nami poobcować. Powtórzyła raz jeszcze wszystko, co już powiedziała.
***
Droga do Pierwomajska była prawdziwie krzyżowa. Uciążliwa i długa. Zapowiedziane dwa kilometry ciągnęły się w nieskończoność . Oślepiało słońce, męczył głód. Na jednym z poletek dostrzegliśmy pracującego mężczyznę. Zaczepiliśmy go.
Przedstawił się jako Mikołaj Lewko. Jego dziadkowie też tu za ziemią przyszli. Z Kamieńca Podolskiego. Dziad był Polakiem, a on w dowodzie osobistym zapisany na Ukraińca. Kim się czuje naprawdę ? - A, Hybryd Iwanowicz, wot kto ja! - rzuca na w pół żartem. Żart wypada jednak gorzko.
Oto ostatnie wzgórze, porośnięte krzewami. Przezierają przez nie zabudowania. Jest to prawdopodobnie “Polsza”. Okoliczna nazwa Pierwomajska.
Po obu stronach mocno podniesionej szosy przycupnęły nieduże domki. Kiedy idziemy szosą, ludzie schodzą z niej. Jakby uciekali przed nami.
- Izwinitie ! - zaczepiamy pewną staruszkę . - Eto - “Polsza”?
- A kowo wy ce szukate? - odpowiada mieszanką jezykową.
Wyjaśniamy. Doradza nam pójść do Pompy. To są zaledwie trzy kilometry stąd. Tam ludzie rozmawiają po polsku. Mieszka w Pompie Jan Zarzecki, który wyjechał z Pierwomajki.
- Czy w tej wsi naprawdę już nie ma Polaków? - pytamy.
Staruszka milczy przez chwilę niezdecydowana. - A ja też Polka - odzywa się raptem po polsku, starannie dobierając słowa. - U nas dużo takich: familii polskie, a zapisane na Ukraińców! - uśmiecha się zażenowana.
- Lubońskie, Krajewskie, Kałuckie, Wasilkowskie, Grabowieckie - słyszę niespodziewanie wielogłose podpowiedzi. Nie zauważyliśmy, jak otoczyło nas kilka osób.
- Zdrasti! - zabrzmiało głośno i dziarsko. To jeszcze jeden pierwomajszczanin, ciekaw nowin.
- Też Polak? - rzucamy.
- A jakże! Kajetan Luboński!
***
W Pompie ludzie są bardziej skryci. Mieszkaj tu różne narodowości. I czasy teraz są niespokojne. Żona Zarzeckiego długo i wnikliwie przygląda się nam. Parokrotnie prosi powtórzyć, z czym przychodzimy do jej męża. Nareszcie woła go: - Wania, Wania, k tiebie!
Jan zostawia bronowanie na działce. Wyciera ręce o boki kufajki. Przychodzi z niepewnym uśmiechem na twarzy.
- Z redakcji? Czytam ja gazety - zaczyna dość poprawną polszczyzną . - Oto! - wyciąga z kieszeni “Sielską Żiźń”( rosyjska gazeta –„Wiejskie Życie”). - I mniej dumnie dodaje: - Kiedyś czytałem i po polsku, i po rumuńsku. W Wojsku Polskim byłem. A teraz... Tutaj wszystkie Ruskie, to też musisz być Ruski. Żona - Rosijanka. Ale bierzmowana. Jako Emilia. Brata mam w Polsce. Co roku przyjeżdża. Przyniosę jego listy - może mnie pani przeczyta?
Podaje kilkanaście listów. Biorę pierwszy z góry. Jest pisany po rosyjsku. - A ten? - wyciąga p. Jan następny. Również - po rosyjsku. Przeglądamy wszystkie. Wszystkie są w tym języku.
- Pisał, pisał do mnie brat po polsku! - zniecierpliwił się Zarzecki, otwierając raz jeszcze każdy list z osobna. Potem się poddał: - Ostatnio prosiłem go, by pisał po rosyjsku, bo tak najlepiej jest mi odczytać .
Na Pompę spojrzała chłodna besarabska luna. Ziewnęła, przełykając ciemną chmurę . I znów zajaśniała metalowym blaskiem.
- Powiedzcie prawdę - poprosił na pożegnanie p. Jan. - Czy pozwolą nam tu jeszcze spokojnie pożyć ?
***
Załadowany wózek, skrzypiąc, przesunął się po linie tuż nad głową autobusu. Powiózł glinę z kopalni. Za nim, pojękując, sunęły następne. Autobus uciekł. Ścianą stanęły obok niego skały. Jak warta. Dumnie wypinały swą twardą pierś. Uśmiechały się żółto-złoto-brązowo. Raptem zza nich wyłonił się Dniestr. Modry, przystrojony w zielone brzegi. Ale nie był uspokojony. Bez przerwy marszczył swą taflową twarz.
- To tu jest Raszków z “Ogniem i mieczem“ Sienkiewicza! - szepnął Igor.
“...Rok 1647. Ziemia była de nomine Rzeczypospolitej, ale pustynna, na której pastwisk Rzeczpospolita Tatarom pozwalała... Ile tam walk stoczono, ile ludu legło, nikt nie zliczył, nikt nie spamiętał . Orły, jastrzębie i kruki jedne wiedziały (...). I może niegdyś, dawno, za czasów Jagiełłowych, krzewiło się tu życie ludzkie, dziś wzgórze owo i cała okolica aż po Raszków była głuchą pustynią, w której gnieździł się tylko dziki zwierz...”
- Patrz! - przerwał moje zamyślenie Igor. - Patrz, jaki piękny jest zjazd do Raszkowa!
(...)
[email protected]
Mołdawia
Buna zio, połonez!
Leokadia KOMAISZKO