Punkt widzenia zależy jednak od miejsca siedzenia
Cholerne pieniądze i władza. Zawsze w końcu człowiekowi ością w gardle staną.
Historia
stara jak świat: on w mundurze, ona w spódnicy. Zaczęli mieć się ku
sobie, gdyż ona ładna, a za mundurem panny sznurem. Któregoś wieczora w
obojgu zagrała krew nie woda i zagotowało im się nie tylko w glowach. On
został bez munduru, ona bez spódnicy.
Efekt jawi się szybko –
już po kilku tygodniach ona obwieszcza mu radosna nowinę, a on na
szczęście poczuwa się do obowiązku. Postanawiają zostać ze sobą na dobre
i złe, czyli na resztę życia. Do tego potrzebny jest jednak ślub.
Przyszły tata, jak najbardziej chętny do żeniaczki, idzie do
niewojskowego kościoła.
Ksiądz
nie widzi przeciwwskazań, żąda jednak tysiąca złotych za związanie
narzeczonych nierozerwalnym węzłem małżeńskim. Umundurowanego (znów)
kandydata na małżonka absolutnie na to nie stać. Jest szczerze
zmartwiony, zwierza się wiec z kłopotów przełożonemu. Nie trzeba
dodawać, ze także w mundurze, tyle ze ozdobionym gwiazdkami.
- Nie
martw się, coś może poradzimy – zapewnia przełożony i dzwoni do kapelana
wojskowego. – To mój dobry znajomy. Razem jeździliśmy na pielgrzymki i
razem oszukiwaliśmy, że jest nas siedemdziesięciu, a nie dwudziestu
pięciu.
Po
chwili wyraz twarzy przełożonego zmienia się – właśnie usłyszał, że z
księdzem kapelanem można się kontaktować wyłącznie w godzinach
urzędowania. Przełożony nadrabia jednak mina.
- Pójdziesz jutro miedzy siedemnastą a osiemnastą i powołasz się na mnie – poleca kandydatowi na męża.
Kandydat idzie i powołuje się. Zyskuje jednak niewiele.
-
Kapelan powiedział mi, ze ludzie z naszej jednostki nie chodzą do
kościoła. A w ogóle takich ślubów to on nie daje, bo jest to niezgodne z
jego przekonaniami.
Przełożony nie zostawia podwładnego samego w
pilnej, małżeńskiej potrzebie i załatwia ślub magistracki. Taki sam
dobry, jak kościelny. Ale nie oznacza to bynajmniej końca perypetii…
Następnego
dnia ksiądz kapelan fatyguje się osobiście do jednostki, w której służy
kandydat na tatę i męża – może w odwrotnej kolejności – i jego
przełożony. Już z daleka groźnie wymachuje palcem przełożonemu, a
dopiero potem wyciąga rękę na powitanie.
Irytuje się jak zwykle,
gdy słyszy „dzień dobry” zamiast „niech będzie pochwalony”. Głosi
krótkie kazanie na temat konieczności odwiedzania świątyni, po czym
deklaruje, że jeśli chodzi o ślub, to proszę bardzo, może być nawet bez
pieniędzy.
Przełożonemu opadają ręce, a przyszły żonkoś dziękuje za
łaskę, ale woli jednak pozostać przy ślubie magistrackim, skoro jest tak
samo ważny. A chyba jednak pewniejszy, bo mniej uzależniony od humoru
urzędnika.
Zdenerwowany ksiądz kapelan opuszcza jednostkę. Do
tego jakiś bezczelny podoficer z ręką w kieszeni (jest po służbie),
pozdrawia kaplana „dobry wieczór”.
- Dlaczego „dobry wieczór”, synu? – kapelan próbuje owieczkę nauczyć dobrych manier.
- Bo akurat się ściemnia – odpowiada grzecznie i na temat podoficer.