Bochenia
Bochenia » Blogi » Dorota Schrammek » 2011 » Punkt widzenia zależy jednak od miejsca siedzenia

Punkt widzenia zależy jednak od miejsca siedzenia

Cholerne pieniądze i władza. Zawsze w końcu człowiekowi ością w gardle staną.

Historia stara jak świat: on w mundurze, ona w spódnicy. Zaczęli mieć się ku sobie, gdyż ona ładna, a za mundurem panny sznurem. Któregoś wieczora w obojgu zagrała krew nie woda i zagotowało im się nie tylko w glowach. On został bez munduru, ona bez spódnicy.

Efekt jawi się szybko – już po kilku tygodniach ona obwieszcza mu radosna nowinę, a on na szczęście poczuwa się do obowiązku. Postanawiają zostać ze sobą na dobre i złe, czyli na resztę życia. Do tego potrzebny jest jednak ślub. Przyszły tata, jak najbardziej chętny do żeniaczki, idzie do niewojskowego kościoła.

Ksiądz nie widzi przeciwwskazań, żąda jednak tysiąca złotych za związanie narzeczonych nierozerwalnym węzłem małżeńskim. Umundurowanego (znów) kandydata na małżonka absolutnie na to nie stać. Jest szczerze zmartwiony, zwierza się wiec z kłopotów przełożonemu. Nie trzeba dodawać, ze także w mundurze, tyle ze ozdobionym gwiazdkami.
- Nie martw się, coś może poradzimy – zapewnia przełożony i dzwoni do kapelana wojskowego. – To mój dobry znajomy. Razem jeździliśmy na pielgrzymki i razem oszukiwaliśmy, że jest nas siedemdziesięciu, a nie dwudziestu pięciu.

Po chwili wyraz twarzy przełożonego zmienia się – właśnie usłyszał, że z księdzem kapelanem można się kontaktować wyłącznie w godzinach urzędowania. Przełożony nadrabia jednak mina.
- Pójdziesz jutro miedzy siedemnastą a osiemnastą i powołasz się na mnie – poleca kandydatowi na męża.
Kandydat idzie i powołuje się. Zyskuje jednak niewiele.
- Kapelan powiedział mi, ze ludzie z naszej jednostki nie chodzą do kościoła. A w ogóle takich ślubów to on nie daje, bo jest to niezgodne z jego przekonaniami.

Przełożony nie zostawia podwładnego samego w pilnej, małżeńskiej potrzebie i załatwia ślub magistracki. Taki sam dobry, jak kościelny. Ale nie oznacza to bynajmniej końca perypetii…
Następnego dnia ksiądz kapelan fatyguje się osobiście do jednostki, w której służy kandydat na tatę i męża – może w odwrotnej kolejności – i jego przełożony. Już z daleka groźnie wymachuje palcem przełożonemu, a dopiero potem wyciąga rękę na powitanie.

Irytuje się jak zwykle, gdy słyszy „dzień dobry” zamiast „niech będzie pochwalony”. Głosi krótkie kazanie na temat konieczności odwiedzania świątyni, po czym deklaruje, że jeśli chodzi o ślub, to proszę bardzo, może być nawet bez pieniędzy.
Przełożonemu opadają ręce, a przyszły żonkoś dziękuje za łaskę, ale woli jednak pozostać przy ślubie magistrackim, skoro jest tak samo ważny. A chyba jednak pewniejszy, bo mniej uzależniony od humoru urzędnika.

Zdenerwowany ksiądz kapelan opuszcza jednostkę. Do tego jakiś bezczelny podoficer z ręką w kieszeni (jest po służbie), pozdrawia kaplana „dobry wieczór”.
- Dlaczego „dobry wieczór”, synu? – kapelan próbuje owieczkę nauczyć dobrych manier.
- Bo akurat się ściemnia – odpowiada grzecznie i na temat podoficer.



Komentarze (0)

Napisz komentarz

Tytuł Twojego komentarza
Twoje Imię lub Pseudonim
Twój email
Twój Komentarz
Wpisz tekst po prawej
Jeśli Twój komentarz nie pojawi się od razu po wysłaniu, to znaczy, że został skierowany do moderacji i najprawdopodobniej pojawi się w najbliższym czasie. Przepraszamy za utrudnienie. Pamiętaj, że wszelką ewentualną odpowiedzialność za zamieszczone komentarze biorą ich autorzy. REGULAMIN KOMENTARZY