Bochenia
Bochenia » Blogi » Dorota Schrammek » 2011 » Prawdziwy urok Świąt

Prawdziwy urok Świąt

Świat jest pełen oziębłości, ponieważ ludzie nie maja odwagi być tak serdeczni, jakimi są naprawdę. Albert Schwietzer



Cierpię na dziwną przypadłość, nazywaną przez niektórych dziwactwem. Przygotowania do Bożego Narodzenia rozpoczynam … 28 grudnia. Czyli, jak wskazuje kalendarz, krótko po świętach… Wchodzę wtedy do supermarketów i aż przyjemne ciarki przechodzą całe moje ciało, kiedy widzę przeceny ozdób bożonarodzeniowych o siedemdziesiąt procent.
Zawsze taka byłam. Nie lubiłam kupować niczego nowego, tylko zawsze korzystałam z obniżek. Dzięki zakupionym przeze mnie rzeczom i produktom, jeszcze w czerwcu objadaliśmy się  marcepanowymi czekoladkami, pierniczkami z nadzieniem, truflami w czekoladzie. Wszystko za połowę ceny albo i taniej.

Oszczędność towarzyszyła mi przez całe moje pięćdziesięcioletnie życie. Rzeczy kupionych podczas przecen miałam tyle, że zawalały prawie całą piwnicę. Były tam bombki, ozdoby papierowe, lamety – wszystko w ilościach hurtowych. Parę lat temu zaczęły się pojawiać zestawy do samodzielnego wykonywania stroików, kartek świątecznych – kupowałam więc i to. Co z tego, że leżało to potem bezużytecznie w piwnicy? Najważniejsze, że miałam.
Jedynym minusem mojej oszczędności było to, że praktycznie nawet nie odpakowałam zakupionych rzeczy. Kupowałam je, cieszyłam się, że udało mi się dostać je tak taniutko i … chowałam do piwnicy. Stała tam już masa kartonów. Na święta natomiast ozdabiałam choinkę i dom starymi ozdobami, trzymanymi przeze mnie już od wielu lat. Wiele z nich było poniszczonych, ale żadnego nie wyrzucałam. Mąż często na mnie krzyczał, że zawieszając na choinkę pękniętą bombkę mogę sobie zrobić krzywdę, ale co tam. Nie wspominałam mu, że w piwnicy jest cały bożonarodzeniowy skład, który wystarczyłby na udekorowanie średniej wielkości miasta. Maciej zwyczajnie nie schodził do piwnicy, więc nie było obaw, że natknie się na kartony. Jego królestwo mieściło się na strychu. Tam miał swoją pracownię modelarską, z której – po powrocie z pracy – praktycznie nie wychodził.

I wszystko ciągnęłoby się utartym rytmem nadal, gdyby nie przypadek. To była połowa listopada. Wracałam z pracy w biurze, gdzie byłam księgową. Ściemniło się bardzo szybko, deszcz siąpił i wiał nieprzyjemny wiatr. Ludzie przemykali szybciutko chodnikami, aby jak najprędzej zaszyć się w domowych pieleszach. Ja również miałam taki plan. Przyspieszyłam kroku, omijając co chwila kałuże. Wydawało mi się, że wchodzę w zwyczajną kupkę liści, kiedy nagle moja noga nie znalazła twardego oparcia.
- Aaaaa – zdążyłam krzyknąć, zanim upadłam. Ogromny ból rozszedł się po całej nodze, wykręconej w nienaturalny sposób. Zaraz przy mnie znaleźli się ludzie, którzy pomogli mi wstać. Niestety, nie było to możliwe. Noga mocno bolała. Okazało się, że pod kupką liści była dziura w chodniku, której nie mogłam zauważyć.
Ktoś zadzwonił po pogotowie i po pół godzinie znalazłam się w szpitalu. Miałam zrobione prześwietlenie. Kość wewnątrz była złamana. Kiedy zakładano mi gips, zadzwoniłam po męża. Przyjechał błyskawicznie i zabrał mnie do domu. Według słów lekarza, byłam unieruchomiona na co najmniej sześć tygodni. Czyli do stycznia…

Pierwsze dni w domu jakoś wytrzymywałam. Leżałam sobie na kanapie, dużo czytałam, oglądałam telewizję. Po tygodniu wszystko to zaczęło mnie nudzić. Mąż był przez pół dnia w pracy, a ja sama, samiutka. Nawet się ruszyć nie mogłam, bo lekarz zabronił nadwerężać nogę. Wieczorem poskarżyłam się Maciejowi.
- Prawie zapomniałbym! – nagle wykrzyknął. – Przecież gdzieś musimy mieć tą kulę, którą używałem, gdy w górach zwichnąłem nogę, pamiętasz?
Pamiętałam, że coś takiego zdarzyło się kilka lat temu.
- Na pewno jest w piwnicy – i nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Maciej był już na schodach wiodących na dół. Nie był w piwnicy od kilku lat. Domyślałam się, że widok tylu kartonów będzie dla niego szokiem.
Wrócił po pół godzinie. Nie powiedział nic. Postawił w pokoju karton i zszedł po kolejny. Po kilkudziesięciu minutach na środku naszego przytulnego saloniku stało dziesięć kartonów, wypełnionych bożonarodzeniowymi ozdobami. Na końcu pojawił się Maciej z kulą. Usiadł, popatrzył na mnie i westchnął.
- Miałem zamiar wrzeszczeć, ale opanowałem się – powiedział. – Nie chcę dociekać, dlaczego w piwnicy tyle kartonów i po co wszystkie są wypełnione jakimiś ozdóbkami. Mam tylko do ciebie prośbę: przejrzyj te kartony, gdy będę jutro w pracy. Jeżeli coś NAPRAWDE potrzebujesz, to zostaw. Resztę gdzieś się wywiezie albo odda.
Wiedziałam, że z moim mężem nie ma żartów. Poza tym, piwnica była potrzebna nam do przechowywania rzeczy, a nie jako składowisko supermarketu…

Rano, gdy tylko mąż wyszedł do pracy, zajęłam się przeglądem zawartości kartonów. Jejku, ile cudeniek tam miałam. Przecież nie mogę tego tak sobie wyrzucić! Przekładałam i oglądałam, oglądałam i przekładałam… Ciężko mi było z jakąkolwiek rzeczą się rozstać. W końcu w ostatnim kartonie znalazłam piętnaście okręgów wypełnionych specjalnym materiałem. Miały służyć jako baza do przygotowywania stroików bożonarodzeniowych. Czemu tak dużo ich miałam? Nie pamiętałam, ale widać musiały być w naprawdę okazyjnej cenie…
Popatrzyłam na zgromadzone materiały. Do ozdobienia choinki jest ich zbyt dużo. Poza tym, jest dopiero koniec listopada. Mąż będzie zły, gdy wróci z pracy, a ja będę się upierać nad dalszym trzymaniem kartonów w piwnicy. A gdyby tak…
Pewna myśl zaświtała mi w głowie. Wzięłam do ręki jeden z okręgów. Z szuflady biurka wyciągnęłam klej. Z jednym z kartonów znalazłam sztuczne gałązki świerka, w innym jemiołę. I zaczęłam to upychać na watolinie. Potem wyciągnęłam wstążeczki, aniołki, bombeczki – i wszystko to znalazło się na stroiku. Po godzinie moje dzieło było gotowe. Przyjrzałam mu się krytycznym okiem.
- Całkiem nieźle – pogratulowałam samej sobie.
Nim Maciej wrócił z pracy, miałam gotowe trzy stroiki. Każdy robiłam w innej tonacji kolorystycznej. Było to pracochłonne, ale efekt – wspaniały. Gdy usłyszałam wchodzącego męża, lekko znieruchomiałam. I czekałam na jego reakcję. Najpierw pokręcił głową, gdy zobaczył rozgrzebane kartony, ale jak zauważył stroiki…
- Śliczne są! – powiedział z zachwytem. Oglądał każdy po kolei. – Mam zdolną żonę. Przytulił mnie do siebie. Obiecałam mu wtedy, że postaram się wykorzystać zawartość wszystkich kartonów.
- Ale co zrobisz z taką ilością stroików? – Macieja nurtowało to pytanie.
Miałam gotową odpowiedź.
- Dzwoniłam już dzisiaj do domu starców w naszej dzielnicy – odparłam. – Mają tam wielu leżących pensjonariuszy, którzy prawie nie podnoszą się z łóżek. Ja jestem teraz unieruchomiona, więc orientuję się, jak muszą się czuć ci ludzie. Pomyślałam, że mogę sprawić im przyjemność moimi stroikami.
Mąż pokiwał z aprobatą głową. W ciągu najbliższych dni stroiki w naszym domu mnożyły się jak króliki. Zajęły każde wolne miejsce. Kiedy wszystkie były gotowe, Maciej zapakował je do kartonów i zniósł do samochodu. Potem pomógł mi dojść do auta. Pojechaliśmy do domu starców. Opiekunki i pielęgniarki roznosiły moje dzieła do poszczególnych pokojów. Zaglądałam do każdego pensjonariusza, zamieniając parę zdań. Wielu z nich miało łzy w oczach. Wzruszenie naszą wizytą było ogromne. I obustronne.
Do domu wróciliśmy późnym wieczorem. Zmęczeni, ale ogromnie szczęśliwi. I przez chwilkę przeszło mi przez głowę, że to nie owi starsi ludzie, lecz MY zostaliśmy najbardziej obdarowani. Urok Świąt odnaleźliśmy w dawaniu innym…
Dorota



Komentarze (0)

Napisz komentarz

Tytuł Twojego komentarza
Twoje Imię lub Pseudonim
Twój email
Twój Komentarz
Wpisz tekst po prawej
Jeśli Twój komentarz nie pojawi się od razu po wysłaniu, to znaczy, że został skierowany do moderacji i najprawdopodobniej pojawi się w najbliższym czasie. Przepraszamy za utrudnienie. Pamiętaj, że wszelką ewentualną odpowiedzialność za zamieszczone komentarze biorą ich autorzy. REGULAMIN KOMENTARZY